Ogłoszenie

Collapse
No announcement yet.

Konkurs "Mój poród"

Collapse
X
 
  • Filter
  • Czas
  • Pokaż
Clear All
new posts

    Konkurs "Mój poród"

    Zadanie konkursowe:
    Poród wiąże się z bólem i ogromnym wysiłkiem. Ale nagroda, jaka cię czeka, jest warta każdej ceny. Tego dnia twoje życie wzbogaca się o wspaniałego człowieka, który kocha cię całym swym malutkim sercem. Jakie są Twoje wspomnienia z porodu, co czułaś, kiedy pierwszy raz wzięłaś na ręce i przytuliłaś swoje maleństwo? Opowiedz nam o tym na forum mamacafe.pl. Najpiękniejsze wspomnienia z porodu nagrodzimy 10 płytami DVD "Pierwszy krzyk".

    Czas trwania konkursu: 15-29.07.2011 r.

    Nagrody:
    10 płyt DVD "Pierwszy krzyk"

    10 kobiet, z różnych krajów, kultur, języków. Co może łączyć paryską baletnicę z mieszkającą na ulicy biedną Hinduską lub jedną z dziecięciu żon masajskiego wojownika? Jest takie potężne doświadczenie, które jednoczy wszystkie kobiety na całym świecie bez względu na wykształcenie, wyznanie i status materialny: to narodziny dziecka. Cudowne, przerażające, niezwykłe, piękne lub pełne cierpienia, lecz nade wszystko uniwersalne przeżycie, pozwalające poczuć pierwotną moc: pierwszego oddechu, pierwszego krzyku.

    Czytaj więcej o nagrodzie >

    Przed przystąpieniem do konkursu prosimy uważnie przeczytać Regulamin »
    pozdrawiamy,
    Redakcja MamoToJa.pl
  •    
       

    #2
    Odp: Konkurs "Mój poród"

    Moja ciąża była od początku zagrożona łudziłam się więc,że moze poród przebiegnie łagodnie.Myliłam się.W czwartek wieczorem mąż zawiózł mnie do szpitala bowiem bardzo bolał mnie kręgosłup.Od razu przyjęto mnie na oddział ze względu na wcześniejsze komplikacje.Na porodówce podano mi kroplówkę i po upływie 3 godzin złapały mnie mocne skurcze.Zaczęłam przeć gdy usłyszałm krzyk położnej by broń boże nie przeć,okazało się że córeczka obwiązana jest pępowiną i każde moje parcie zadusza ją.Gdy w końcu jakoś ją urodziłam położne od razu ją zabrały tak więc nawet jej nie zobaczyłam. Następnie zajęły się ratowaniem mego życia bowiem dostałam silnego krwotoku.Godzinę mnie zszywano a krew nadal gichała.W końcu jednak jakoś udało się zatrzymać krwotok.Po upływie 5 godzin poraz pierwszy zobaczyłam swe dziecko,była to najpiękniejsza istotka na świecie-taka malutka i bezbronna.Przytulilam ją do piersi i już wiedziałam ,że dla niej będe w stanie zrobić wszystko.Poród choć ciężki był niesamowitym doznaniem a cud narodzin do dziś mnie zachwyca bo dzięki niemu mogę spoglądać dziś na największą miłość mego życia -moją córeczkę.

    Skomentuj


      #3
      Odp: Konkurs "Mój poród"

      A ja mój poród wspomina dobrze. Tego dnia nie zapomnę do końca życia.
      Była to w nocy z niedzieli na poniedziałek. Gdy w niedziele wróciliśmy ze chrzcin bratanicy nogi miałam jak balony, w nocy po godzinie 12 gdy się obudziłam poczułam że mam mokre majtki jak się okazało wody mi odeszły. Gdy dojechaliśmy do szpitala wód płodowych już nie miałam. Wzięli mnie na porodówkę i tak od godziny 2 do godziny 7:00 chodziłam po korytarzu brałam prysznic, aż wrzeszczcie zaczęły się takie silne skurczę. Gdy o 8:20 pojawił się mój synek gdy poczułam takie ciepło na brzuchu zaczęłam tak beczeć ze szczęścia a jednocześnie zastanawiałam się skąd wzięli się ludzie (stażyści położne i lekarze) którzy stali przede mną i podziwiali cud narodzin

      Skomentuj


        #4
        "Mój poród"

        Ja swój drugi poród nie wspominam najlepiej.Byłam w ciąży bliźniaczej, która od początku była zagrożona.Starałam się uważać na siebie i nie dźwigać ale nie było łatwo jak się ma już rocznego synka którego wszystko ciekawi.A poza tym obowiązki domowe były na mojej głowie.W 32 tygodniu ciąży w sobotę o 23.00 odeszły mi wody.Byłam przerażona bo przecież to dopiero koniec 7 miesiąca.Pojechaliśmy z mężem do jednego szpitala w którym mnie nie przyjeli ze względu że nie maja warunków dla takich wcześniaczków (wg ginekologa chłopcy ważyli po niecałe 1800 gr.)A więc pojechaliśmy do innego szpitala 30 km dalej.Tam po zbadaniu mnie nagle stwierdzili że i oni nie mają wolnych inkubatorów.Mnie już się płakać chciało że jestem tak odrzucana.Wtedy karetką pojechałam do trzeciego szpitala.Tam na szczęście mnie przyjeli i lekarz mnie zbadał.Ponieważ wody mi wcześniej odeszły dali mi kroplówkę aby poczuć mocniejsze skurcze.I tak też się stało.Wcześniej oczywiście miałam usg i było wiadomo że pierwszy bliźniak ułożony jest prawidłowo a drugi poprzecznie.Więc to normalne że powinna być cesarka.Ale jakoś nikt się nie kwapił do tego bo to była godzina około 6 rano a o 7 miała być zmiana.Więc pewnie sobie pomyśleli co się będą mną zajmować jak za niedługo przyjdzie nowa zmiana i niech oni się ze mną męczą.Ja miałąm coraz mocniejsze skurcze ponieważ dali mi cos na ich przyśpieszenie.Gdy poszłam do łazienki zakręciło mi się w głowie.Starałam się nie tracić przytomności i jakoś dowlokłam się na sale i rozpłakałam się że ja już nie dam rady wytrzymać, że czuję dziecko jak wychodzi.Pielęgniarka szybko pomogła mi wejść na łóżko i słyszałam jak krzyknęła "O Matko Boska główkę już widać"Wtedy zostawiły wszystkie rodzące naturalnie i zbiegli się do mnie.Pierwszy synek urodził się o 6.02 rano z niedotlenieniem.Widziałam go zaledwie przez sekundę i go gdzieś zabrali.Potem była kolejna akcja bo drugi bliźniak ułożony był poprzecznie.Z tej sytuacji niewiele pamiętam, głównie od koleżanek które leżały obok.Ja traciłam przytomność, nie pozwalali mi przeć.Ale ja nie chciałam przeć tylko jakoś tak samo wychodziło.Próbowali przekręcić małego ale się nie udało.Muszę wspomnieć tez o tym że oddział był dzień po dezynfekcji i nie byli przygotowani na cesarskie cięcie.Dopiero przygotowywali jak ja rodziłam synka pierwszego.Jak to się mówi "to wszystko się działo jak w czeskim filmie".Pamiętam tylko jak podali mi narkozę a później to już się obudziłam na szpitalnej sali.Drugi bliźniak urodził się o 6.18 przez cc więc między chłopcami jest 16 minut różnicy.Pierwszy synek ważył 2 kg i 47 cm a drugi 2340 i 48 cm.Nigdy nie przypuszczałam że przy jednym porodzie mogę mieć 2 różne porody.(naturalny i cc).Ale dziękuję Bogu że wszystko się dobrze skończyło, chodź początki dni po cc były bardzo ciężkie i bolesne.Najgorsze to że dzieci nie miałam przy sobie bo miały problemy z oddychaniem i musiały być podłączone do różnych urządzeń.Ja przez ból nie mogłam się z łóżka ruszyć.Ale na 2 dzień już musiałam iść zobaczyć maluszków bo serce mi krwawiło patrząc na inne mamy które miały dzieci przy sobie.Więc opierając się o ścianę powędrowałam zobaczyć moje malutkie bezbronne kruszynki.Łzy mi się polały jak zobaczyłam pełno rurek, igieł w ich maleńkich ciałach.Dopiero po kilku dniach mogłam ich dotknąć.Ja wyszłam do domu po 3
        dniach,natomiast moje kruszynki spędziły w szpitalu 3 tygodnie.Chłopcy są cudowni, obecnie mają 5 miesięcy.Ich codzienny uśmiech wynagradza mi ten ciężki poród który przeżyłam.
        Last edited by milagros20; 15-07-2011, 14:55.

        Skomentuj


          #5
          Odp: Konkurs "Mój poród"

          Sambor to moje pierwsze dziecko.Nie wiedziałam czego mogę się spodziewać podczas porodu.Nie wiedziałam jak to jest, czy boli, czy rodzi się długo czy będę zmęczona czy wytrzymam.Nie chciałam czytać na ten temat, nie chciałam słuchać gdy ktoś mi opowiadał.Słyszałam różne opinie ale każda kobieta jest inna więc dlaczego mój poród miałby wyglądać tak samo?w ogóle nie myślałam o porodzie, nie bałam się.
          'Co ma być to będzie"-twierdziłam.

          Całą ciąże przeszłam bardzo dobrze.Na początku wymioty brat apetytu ale to normalne.W drugim trymestrze rozkwitłam.Czułam się jak prawdziwa kobieta.Malutki zaokrąglony brzuszek dodawał mi uroku.W 8 miesiący wylądowałam na podrzymaniu ponieważ mój bąbelek zbyt szybko pchał się na świat.Po dwóch tygoniach wyszłam ze szpitala ale miałam dbać o siebie i nic nie robić w domu tylko leżeć.

          4 maja o 2 w nocy wydawało mi się że odeszły mi wody płodowe.Zadzwoniłam do mamy, do babci a nawet do męża który był w tym czasie za granicą w pracy i miał wrócić dopiero popołudniu.Nie chciałam panikować i nie byłam pewna czy to napewno odeszły wody.Nie czułam żadnego bólu, nie miałam żadnych skurczy wiec to chyba nie to?
          Poszłam dalej spać jednak byłam cały czas czujna.
          Obudziłam się rano, wykąpałam się, spakowałam do szpitala.Wsiadłam w auto i pojechałam jeszcze do apteki.Gdy stałam w kolejce nagle poczułam że dopiero teraz mi odchodzą wody płodowe.Kobieta przede mną zastanawiała się nad wyborem lekarstw od 15 minut więc krzykłam na głos: "Pani się pośpieszy bo mi wody płodowe odchodzą!"
          Szybko zabrałam to co potrzebowałam i pojechalam do szpitala.

          W szitalu miałam wspaniałą opieke, wszystko mi wytłumaczyli i zajeli się mną.Podłączyli mnie do kroplówki ponieważ wody mi odeszły a ja nadal nie mialam skurczy.Był również mój lekarz który prowadził mnie przez całą ciążę.Był wspaniałym człowiekiem więc uspokoiłam się jeszcze bardziej.Mój mąż był bardzo zdenerwowany.Przeżywał to wszystko bardziej niż ja.Ja byłam spokojna.Gdy w koncu udało mu się do mnie przyjechać nadal nic się nie działo.Położne tylko biegały koło mnie i podkręcały kroplówkę z niedowierzaniem jak ja mogę w dalszym ciągu nie mieć skurczy.Leżałam tak już 4 godziny.Pomyślałam że jak to mają być te małe skurcze to ja moge rodzić bez problemu!Mój mąż siedział na krześle z opartą głową o łóżko i drzemał zmęczony po pracy.Ja też spałam.
          O godzinie 18 zaczeło się!W końcu!Już chciałam mieć to za sobą!Ile można czekać?
          Skurcze nasilały się.Ja skakałam na piłce.Oddychałam tak jak mnie uczyli na szkole rodzenia.Mój mąż był cały czas przy mnie.Pomagał mi jak tylko mógł.Czułam ból, waliłam pięściami w łóżko.Mówiłam sobie w duchu, że wytrzymam, że jestem silna.W pewnym momencie się rozkleiłam mówiłam, że już nie chcę, że nie dam rady, że to strasznie boli!Mąż mnie pocieszał, że to wszystko robię dla dziecka, że dam sobie rade, że jeszcze trochę wytrzymam.

          Około godziny 20 miałam skurcze parte.Pielęgniarka stwierdziła, że nie mogę tak przeć, że to jeszcze za wczęśnie.Ciągle powtarzała że nie mogę ale ja musiałam!Sprawdziła moje rozwarcie 8cm!!!Była w szoku, że tak szybko.Położyłam się na łóżko, przyszła położna i mój doktor.Przy tych skurczach czułam ulgę."Najgorsze mam już za sobą"-myślałam.
          Nie długo po tym położna mówi, że widać już główkę jednak nie chciała przejść.Położna mówi, że nacinamy a ja ostatkiem sił krzykłam "bez żadnego nacinania!" Lekarz przytaknął.Naciskał na mój brzuch, pomagał mi.W końcu udało się!Mój mały synek wyszedł na świat!Mąż przeciął pępowina a ja nasłuchiwałam jego pierwszy krzyk.Chwila niepewności."Krzycz, krzycz!"-myślałam zdenerowana.W końcu wydobył z siebie pierwszy dzwięk a ja odetchnełam z ulgą.Był cały brudny.Położna owineła go i położyłą na piersi.Przypatrywałam się mu jeszcze w lekkim szoku.Mogłabym tak wieczność.To cud!Jak to możliwe, ze on już jest z nami?Czy to już po wszystkim?Tak szybko?Jeszcze przed chwilą dowiedziałam się że jestem w ciąży!Mój śliczny synku czekałam na Ciebie i już jesteś!
          Miałam mnóstwo pytań a wydobyłam tylko z siebie "Cześć!W końcu się widzimy!"

          Dziś Sambor ma 14 miesięcy i razem poznajemy świat.Jest radosnym i grzecznym dzieckiem.Razem z mężem dajemy mu mnóstwo miłości i wszystko co potrzebuje do prawidłowego rozwoju.
          Nie wyobrażam sobie życia bez niego a poród był dla mnie największym doświadczeniem.

          Skomentuj


            #6
            Odp: Konkurs "Mój poród"

            Kiedy dowiedziałam się że jestem w ciąży byłam zdezorientowana czy to odpowiedni moment,wkrótce jednak odkryłam że odpowiedni moment jest zawsze a my kobiety same komplikujemy sobie to co jest w rzeczywistości bardzo proste.
            Przez całą niemal ciąże która trwała niespełna 35 tygodni miewałam zgagę i do samego rozwiązania wymiotowałam.Mateuszek nie był wymagający,czasami nawet nie kopał,spokojnie leżał sobie w moim brzuszku co czasem mnie przygnębiało ale myślę że to właśnie była między nami harmonia i zgranie i musiał dobrze czuć się.
            5 tyg przed planowanym terminem zapragnął ,,uwolnić,, się ode mnie.Sobota 30 czerwca 2007 roku dzień jak co dzień a może troszkę smutny bo 4 dni później miałam już być u siebie, z dala od rodziny.Rano spacer z ukochanym psem.Na spacerze zaczęły mi wody odchodzić,zbagatelizowałam to bo przecież ja mam jeszcze 5 tygodni,mam wszystko zaplanowane jak w zegarku,tylko zapomniałam że czasem nie można planować jak na kartce w kalendarzu. Potem obiad moje ulubione pierogi z borówkami,nic nie wskazywało że ten dzień nie będzie zwyczajny.Kilka godzin póżniej zaczęłam czuć bóle ale nie takie jak w książkach,nic takiego jak z opowiadań znajomych.Dopiero pózniej zaczęłam mieć dziwne skurcze.Po godzinie 15 za namową mamy pojechałyśmy do szpitala.Nie mogłam uwierzyć w słowa lekarza.. ,,Rozwarcie na 4 palce,Pani będzie rodzić,widzę już główkę,, W tamtej chwili pomyślałam że może biorę udział w programie ,,Ukryta kamera,, ale kiedy mnie zawieźli na salę porodową odtrząsnełam się. Była godzina15.00 leżałam bezdusznie czując potworne bóle i nie mogąc znalezć sobie wygodnej pozycji.Odliczałam każdą sekundę razem z zegarem na ścianie,czekanie na ból i odetchnienie.Do 22 godziny miało być już po...to tak długo.Najwygodniejszą pozycja była dla mnie siedząca na ustępie.Pani położna goniła mnie i żartowała że urodzę w toalecie i nie będzie wiedzieć wtedy co wpisać do karty.Mateusz postanowił zrobić po swojemu i po godzinie 17 poczułam dziwne parcie,położna nerwowo rozrywała narzędzia,gazy,materiały sterylnie zapakowane,wezwała lekarza.Było ciężko nie miałam siły,zostałam nacięta,w duszy prosiłam o znieczulenie o wszystko byle bylo już po.O 18.10 urodziłam metodą naturalną w szpitalu w Krakowie 2,8 kg. synka zdrowego,ślicznego.Nie było łatwo nie powiem,zwłaszcza że nikt wcześniej nie powiedział że łożysko też trzeba urodzić.poradziłam sobie i z tym ale okazało się że gdzies został kawałek i muszę przejśc przez kolejne męczarnie - ,,skrobanie jamy macicy,,.Wiąząc mnie na inną salę w windzie myślałam o tym że urodziłam,wciąż nie mogłam w to uwierzyć,to bylo jak sen bo ja mam ciągle jeszcze czas.Zawiezli mnie na inną salę podali znieczulenie pajęczynowe,nic nie czułam,zabieg trwał kilka minut.Przez godzinę może dwie po zabiegu czułam się świetnie,byłam dumna z siebię i z tego że jestem taka silna i nie boli.Radowałam się że poród to pestka,jednak najgorsze miało dopiero przyjść.Ból szybko dał się we znaki,skręcało mnie a każdą strone, ale nie poprosiłam o nic na uśmierzenie bólu.Tej nocy nie mogłam zasnąc,w ogrodzie botanicznym w Krakowie kilka kroków od szpitala w tym czasie kręcili video do piosenki Piotra Rubika...mam do niej dziś straszny sentyment.Na drugi dzień nie bylam w stanie sie ruszyć bolało po zabiegu,po nacięciu....ale szybko przestalo boleć zwłaszcza gdy zobaczyłam Mateusza.
            Poród to najgorszy ból na świecie ale i najpiękniejszy..Kiedyś własna mama mi powiedziała że ten ból się szybko zapomina i to prawda bo dzięki niemu mam sojego synka.
            Last edited by asiabol; 16-07-2011, 18:33.

            Skomentuj


              #7
              Odp: Konkurs "Mój poród"

              Moje wspomnienia są bardzo aktualne, bo rodziłam dokładnie 2 tygodnie temu Bardzo chciałam rodzić drogami natury i udało się. Sam poród, jak to poród... ból, krew i łzy... łzy szczęśca, kiedy nareczcie zobaczyłam swojego synka! Pierwsze co zrobił Piotruś to uderzył mnie swoją zakrwawioną rączką w policzek, ale mi to zupełnie nie przeszkadzało. Teraz się śmiejejmy, że chciał się przywitać - "cześć mamo!". I tak mu zostało z tymi rączkami, że macha nimi na wszystkie strony Drógą rzeczą, którą szczególnie zapamiętałam z porodu, to wygląd mojego synka. Cały czas spodziewałam się, że będzie podobny do męża, ale gdy położyli mi go na piersi, pomyśłam: "Boże! On wygląda jak ja!". I to są najpiękniejsze chwile mojego porodu - o innych nie ma co myśleć...

              Skomentuj

              •    
                   

                #8
                Odp: Konkurs "Mój poród"

                Najpierw naczytałam się w Wyborczej o akcji "Rodzić po ludzku". Tak, takie to było proste. Wiedziałam jakie mam prawa, co wolno lekarzom, co mnie. Egoistycznie pomyślałam sobie - pójdę tam jako klient, a co! Potem szukałam szpitala - miało być miło, kameralnie i z życzliwymi położnymi. Znalazłam... Szukanie położnej - polecanej przez znajomych na czas porodu - zostawiłam sobie na później.
                Jeszcze przecież miały być 3 tygodnie.
                Nie było. Lekkie krwawienie okazało się odklejaniem łożyska. Pamiętam tylko łóżko - ze mną - sunące błyskawicznie po szpitalnych korytarzach. Krzyk lekarza "na cito", pięć medycznych głów nade mną i fakt, że musiałam coś podpisać. Co - nie pamiętam.
                Kiedy obudziłam się w jakiejś koszmarnej "sali wybudzeń" łóżeczko przy mnie nie stało, małej też nie było. Poczułam jak zamarzam... Ale po minucie - tyle zbierałam się przerażona, żeby zadać pytanie o małą, nie chcąc usłyszeć odpowiedzi... Po minucie przyjechało łóżeczko, z czyściutką małą. Bardzo malutką... Ale całą, żywą i zdrową. Pediatra powiedział, że miałyśmy dużo szczęścia. Ja dużo, ona - ogromnie dużo... Świat bez niej? Nie mógłby istnieć...
                A mądrości gazetowe? Zostawiam na kolejne dziecko...

                Skomentuj


                  #9
                  Odp: Konkurs "Mój poród"

                  W środę 29 marca, o 11 mieliśmy z mężem występy córki w przedszkolu.Termin miałam na 7 kwietnia ,więc mama która była wtedy w sanatorium myślała że zdąży wrócić.Wyciszyliśmy komórki i poszliśmy do przedszkola, po występach zobaczyliśmy na komórkach 5 nieodebranych połączeń i smsy od mamy, o treści; czemu nie odbieramy komórek ani domowego ?co sie dzieje ? czy jestem w szpitalu? Odpisałam że wszystko po staremu i że byliśmy w przedszkolu. Pogoda była słoneczna więc postanowiłam umyć balkon i chyba to przyśpieszyło poród bo odeszły mi wody.Mąż zawiózł mnie do szpitala i tam poszły w ruch kroplówki poniewaz nie miałam skurczy.Chodziłam po porodówce i pisałam do znajomych że synek już tuz tuż,tylko do mamy nic (dość już się dziś nadenerwowała ). Kiedy po 6 godzinach urodził sie kochany synuś ,zapomniałam o wszystkich marudzeniach ,bólach ,niewyspanych nocach. Jest zdrowym chłopakiem słodziutkim maluszkiem. Najwspanialsza i niezapomniana chwila, kiedy położna pierwszy raz położyła mi go na piersi ,nawet łzy które zakęciły sie w oku nie przeszkodziły mi w szczęściu.I wtedy po wszyskim napisałam do mamy że została babcią .Kocham Cię skarbie

                  Skomentuj


                    #10
                    Odp: Konkurs "Mój poród"

                    W 23tc trafiłam do szpitala w którym stwierdzono pęknięty pęcherz płodowy. Zaspany ,ale całkiem stanowczy lekarz dyżurujący stwierdził (dość dosadnie) ,że moje dziecko przyjdzie na świat w przeciągu 24h ,a jeżeli dopisze szczęście w przeciągu 48godzin - zaś jeżeli zdarzy się cud ,zostanę przewieziono do specjalistycznego szpitala-klinicznego w którym od 25tc szanse mojego syna na przeżycie są (ale nadal znikome).
                    Nie urodziłam ani po 24h ani nawet po 48h. Urodziłam dopiero po równych ... 50 dniach odliczając każdy dzień.
                    Po dwóch miesiącach walki o życie mojego dziecka budziłam się w nocy co 30 minut ,siląc się na beztroskę ,że to kolejne skurcze,które miną w przeciągu 20 minut. Pierwsza ciąża, pierwsze doznania , wreszcie pierwsze dość porządne bóle ,który naszły około godziny 10. Była środa ,17czerwca 2009. Kończyłam 31tc. W poniedziałek na USG powiadomiono mnie,że mój synek ma już ... 1kg! Odetchnęłam z ulgą.
                    Pielęgniarka ,którą wezwałam o 10 zwiększyła mi tylko kroplówkę fenoterolu (dawki zwarte w tabletkach przestały działać). Wezwana drugi raz o 10:30 stwierdziła ,że zaraz zabierze mnie do lekarza i wyszła po wózek ,a ja żartobliwie powiedziałam ,że pewnie zaraz urodzę . Tak naprawdę były dni ,kiedy czułam się o wiele gorzej.
                    (Dodam ,że tymczasem tata malucha jechał do mnie aby przywieź mi piżamę i jedzenie - a do szpitala miał przeszło 40km - nic rzecz jasna nie podejrzewał).
                    Skurcze które miałam nie były ,,złe". Bolało - ale dało się je przetrzymać. Oczekiwałam ,że lekarz da mi jakieś leki przeciw-skurczowe i wrócę z powrotem do łóżka. Nic bardziej mylnego!
                    Siadam (ostkami sił) na fotelu a ginekolog zdziwiony mówi :
                    ,,Oj! Ta Pani ma przecież 8cm rozwarcia i ... dziecku już wychodzi!"
                    Zdążyłam tylko krzyknąć :
                    ,,To za wcześnie! Jaś jest za mały! Proszę coś zrobić!"
                    Lekarz wzruszył ramionami :
                    ,,Przykro mi. Na tym się kończy medycyna i zaczyna natura".
                    Z nerwów ,które naszły po komunikacie ,,Pani rodzi!" dostałam skurczy partych.
                    Położne przewiozły mnie na oddział porodowy w bardzo ekspresowym tempie. Co raz bardziej dochodziło do mnie ,że ból ,który następuje jest nie do zniesienia. Pamiętałam ,że chwyciłam jedną położną za rękę i powiedziałam ,,To naprawdę boli" a ona spokojnie uchwyciła moją dłoń ,uśmiechnęła się i powiedziała ,,Walczyła Pani dzielnie i powalczy pani jeszcze chwilę".
                    Tak więc trafiłam na salę porodową. Przeniesiono mnie na fotel. Kilka moich słów odnośnie tego ,że miałam mieć przecież cesarkę i odpowiedź ,że na cesarkę już za późno. Kolejny szok i kolejny jasny komunikat : ,,Ja nie jestem przygotowana na poród naturalny! Nic o nim nie czytałam! Przygotowywałam się na cc".
                    Zaczął się krzyk. Krzyczałam ,bo tylko to mi pozostało. Ból potęgował się z każdą chwilę. Założę się ,że słyszał mnie cały szpital (przynajmniej tak mi się wtedy wydawało). Myślałam : ,,Umrę! Nikt nie jest w stanie takiego bólu przeżyć!". Kogoś kto stał obok mnie (lekarz, student - ktokolwiek to był) zaczęłam szczypać i mówić ,,Dajcie mi to cholerne znieczulenie!".
                    Nic nie dostałam. Było za późno. Pamiętam tylko zniesmaczoną, i wypaloną zawodowo pielęgniarkę ,która stwierdziła patrząc w karty ,,18 lat?! Moja córka ma tyle ... " (jakby mnie to interesowało ... albo kogokolwiek innego) ,by potem dodać ,,Wszystkie się tak dzisiaj drą a ja jeszcze śniadania nie jadłam" .
                    Wreszcie na świat przyszedł Jaś. Poczułam ... ulgę. Tylko tyle. Ulgę ,bo nagle cały ból uleciał. Pokazano mi go na chwilę. Dosłownie na maleńką chwilę. Zdążyłam tylko wydukać ,,Boże! Jaki on ... malutki!".
                    Nie położono mi go na pierś, nie dotknęłam go. Usłyszałam za to niewyraźny głosik ,który próbował chyba zapłakać ,ale nie dał rady. Za wcześniej wyszedł. O wiele za wcześniej. Był czerwiec. Jaś miał przyjść na świat pod koniec sierpnia .
                    Jasia zabrano szybko na IOM. Kiedy go wynoszono zobaczyłam jego lekko otwarte, czarne oczko ,jakby chciał powiedzieć ,,Mamo a czemu nie idziesz ze mną?!" . Długo nie mogłam się nad niczym zastanawiać. To wszystko działo się dla mnie za szybko. Była godzina 10:48. Mój poród trwał - około 15-20 minut. Ponadto nagle wparował mój partner ,który stanął przy mnie i wydyszał ,,Co się stało?!". Uśmiechnęłam się i powiedziałam ,,Wiesz ... Mamy syna!". Szok na jego twarzy powinien ktoś uchwycić na fotografii. To była mieszanina strachu, niedowierzanie i szczęścia. Uwierzył dopiero wtedy jak dotknął mi brzucha ,którego nie było.
                    Porodu nie wspominam za dobrze.
                    W moim przypadku wszystko zostało zaburzone. Nie wiem jak to jest rodzić z partnerem ,bo spóźnił się dosłownie 5-10 minut (do dziś sobie to wszystko wypomina). Nie wiem jak to jest wziąć dziecko na ręce po porodzie i po prostu się ... cieszyć. Ja czułam strach. A pierwszy raz wzięłam Jasia na ręce jak miał (uwaga!) MIESIĄC. Był taki mały ,że mieścił mi się dwóch dłoniach ...


                    (Ciąg dalszy : Jaś po 3 tygodniach walki o życie zaczął samodzielnie oddychać. Po 1,5 miesiąca wyszedł ze szpitala. Ostatnio dmuchaliśmy dwie świeczki. Rozwija się prawidłowo. Dogonił rówieśników).

                    Skomentuj

                    •    
                         

                      #11
                      Odp: Konkurs "Mój poród"

                      Pewnego wspaniałego lutowego dnia, leżąc sobie rano w łóżeczku poczułam jak moja bielizna robi się mokra. By się upewnić czy to wody płodowe, jako że to był już pierwszy dzień po wyznaczonym terminie porodu, poszłam powoli do łazienki. W miarę jak szłam wody zaczęły się coraz bardziej sączyć, więc niemiałam już wątpliwości, że to właśnie nadszedł ten najbardziej wyczekiwany odkąd się dowiedziałam, że jestem w ciąży dzień w moim życiu. Po wizycie jaką złożyłam łazience, zeszłam (jako, że pokoik mamy na 1wszym piętrze) by poinformować mego lubego, żeby zazył sobie jakieś kropelki na uspokojenie bo to właśnie nadszedł dzień w którym ma się narodzić jego pierworodny. Niebyło go, był na podwórku, ale zaraz po uszłyszeniu od teściowej okrzyku, że "zaczęło się" przybiegł z prędkością chyba większą niż prędkość światła.
                      Zaraz potem wykonałam telefon do mojego lekarza, doktor zapytawszy o kolor wód kazał przyjechać do szpitala, z tym, że niekazał się szpieszyć bo to jeszcz daleka droga do rozwiązania. Wzięłam więc prysznic, dopakowałam jeszcze pare rzeczy do torby do szpitala i ruszyliśmy z mężem w podróż w nieznane Biedak bardzo się denerwował podczas jazdy, aż się bałam, że jakiś wypadek spowoduje, zaproponowałam, że to może ja poprowadzę, ale stanowczo odmówił. Jakoś dojechaliśmy do szpitala, byłam bardzo spokojna przez całą drogę, sądziłam, że jako, iż przeszłam całą ciążę bez problemów tak i poród odbędzie się szybko, bez komplikacji. Niestety nieco się przeliczyłam.
                      W szpitalu, pielęgniarka wykonała niezbędne zabiegi, wypełniłam formularze i pojechaliśmy windą na porodówkę. Niestety trafiliśmy na okres, w którym panowała epidemia grypy, odwiedziny więc, jak i pobyt męża na korytarzu oddziału porodowego był niestety zabroniony. Pomógł mi, więc tylko zanieść torbę na porodówkę i dalej czekał za drzwiami oddziału. Na porodówce porobiono mi niezbędne badania, rozwarcia zero, skurczy zero, więc pozostało czekanie na dalsze oznaki porodu. W między czasie mąż wspierał mnie przez okienko, które było w drzwiach oddziału i tylko przez które można było się kontaktować. Po południu, jako że poród nie postępował, lekarz zlecił lek, który miał wywołać skurcze. Dostałam lek, skurcze po pół godzinie zaczęły się pojawiać. Pojawiały się, od razu w odstępach 3, 4 minutowych, najpierw były one lekkie z czasem przybierając na intesywności.
                      Męczyłam się tak ze skurczami około 10 godzin. W międzyczasie mąż pojechał do domu, jako że niemogłam już wystać przy okienku. W okresie bardzo silnych bóli, próbowano łągodzić je polewaniem ciepłą wodą na brzuch, plecy, skakaniem na piłce co również miało przyśpieszyć poród, jednak nic mi niepomagało, dano mi również zastrzyk, który mnie lekko uśpił, ale nie do końca bowiem budziłam się gdy miałam skrcze, tak więc co 2, 3 minuty, jednak zastrzyk troszkę pomógł. Około godziny 2 w nocy przy rozwarciu wynoszącym tylko 4 cm(!!!) aparat zaczoł wskazywać na zaburzenia tętna u dziecka, lekarz zdecydował wtedy o cesarce. Szczerze powiem, że ucieszyłam się, bo oznaczało to koniec męczenia się ze skurczami, a naprawdę już bardzo ciężko było mi je znieść. Dostałam znieczulenie w kręgosłup, i po chwili poczułam, a raczej przestałam odczuwać jakiegokolwiek uszczypnięcia w okolicy od górnej części brzucha w dół. Było to bardzo dziwne uczucie, gdy dotknęłam mych nóg miałam wrażenie, iż nie należą one do mojego ciała. Lekarz zrobił nacięcie, spojrzałam na lampę nade mną, w której odbijało się to wszystko co lekarz robił z moim brzuchem. Ujrzałam niewyraźnie rozcięty brzuch i krew do okoła, zaraz odwróciłam wzrok starając niepatrzeć się więcej na lampę. Po jakimś czasie usłyszałam krzyk mego dziecka (aż mi łezki w oku się pojawiły, gdy piszę o tym momencie) i ujrzałam jak lekarz wyciągnął całe mokre od gęstego płynu płodowego i gdzieniegdzie mojej krwi dziecko. Przecudowny moment, dany przeżyć tylko kobietom, wynagradzający wszystkie niedogodności związane z ciążą i porodem.
                      Synka przejęły zaraz dwie panie lekarki, wykonując przy nim niezbędne zabiegi, były z boku więc cały czas mogłam obserwować mego synka, trochę niewyraźnie bo byłam zamroczona zmęczeniem oraz emocjami, ale cały czas go widziałam. Pani doktor przyłożyła go do mnie, dosłownie na kilka sekund, mówiąc żebym go pocałowała bo zaraz musi go zabrać na salę noworodków. Ucałowałam moje dziecię ze łzami w oczach. Druga pani doktor wyjaśniła, iż dziecko dostało 8 pnkt w skali Apgar, ze względu na zbyt głośny krzyk, oraz kolor skóry zaraz po urodzeniu, ale że już jest wszystko w porządku. Lekarz w międzyczasie mnie zszywał. Bardzo się cieszę, że trafiłam właśnie na tego lekarza, w dobrym momencie zdecydował o cesarce, wykonał zabieg wzorowo, nie miałam żadnych koplikacji po porodzie.
                      Synka zabrano, mnie zszyto, i zawieziono na salę poporodową. Po drodze, spotkałam męża, czekał cały czas w szpitalu podczas zabiegu, a potem nasza znajoma, która pracowała w szpitalu przyprowadziła go na chwilę na korytarz. Widział najpierw synka, gdy go przewożono, a potem mnie. Pocałował mnie i podziękował, za to, że mu urodziłam synka. Przewieziono mnie na salę, cały czas odkąd lekarz zaczoł mnie zszywać czułam dreszcze, trzęsąc się, ale niebyło mi zimno. Był to normalny objaw organizmu na przeżywane emocje związane z zabiegiem.
                      Pół godziny potem zasnęłam. Obudziłam się rano, około południa przywieziono mi mojego maluszka. Pielęgniarka położyła go obok mnie, pierwszy raz przystawiłam go do piersi. I już został ze mną podczas trzydniowego pobytu w szpitalu.

                      Skomentuj


                        #12
                        Odp: Konkurs "Mój poród"

                        JESTEŚ DLA MNIE WSZYSTKIM SYNKU...

                        BYŁ CZWARTEK 8MIESIĘCY TEMU, PAMIĘTAM TO JAK DZIŚ..

                        ZAPOWIADAŁ SIE POROD RODZINNY...Z ULGA NA SERCU TRAFIŁAM NA LEKARZA, KTÓRY PROWADZIL MOJA CIAZE.. ZOSTALAM PRZYGOTOWANA DO PORODU..SKURCZE ZACZEŁY SIE O GODZINIE 11.00 MĄŻ BARDZO BYŁ POMOCNY..LICZYŁ SKURCZE, LAŁ CIEPŁY STRUMIEŃ WODY NA BRZUSZEK BY ZŁADZODZIC MOJ BÓL, MASOWAŁ MIEJSCA ODPOWIEDZIALNE ZA OBNIZENIE BÓLU, PODAWAŁ WODE DO PICIA... GŁASKAŁ PO GLOWIE...I WIELE WIELE INNYCH PRZYJEMNYCH I POMOCNYCH RZECZY ROBIŁ...PORÓD ODBYWAŁ SIĘ PRZY MUZYCE, KTÓRA RELAKSACYJNO DZIAŁAŁA NA MNIE...POWIEM SZCZERZE, ZE SPODZIEWALAM SIE WIEKSZEGO BÓLU I CIERPNIEA PODCZAS PODORU...PO BÓLACH PARTYCH, KTORE TRWALY BARDZO KROTKO..NADSZEDL CZAS WYPYCHANIA SYNKA..3PARCIA I BYL JUZ NA SWIECIE...MĄŻ POPŁAKAŁ SIĘ ZE SZCZĘSCIA RAZEM ZE MNĄ...GDY ZOBACZYLAM ZDROWEGO Z DZIURKĄ W BRODZIE (MAM TAKA PO TATUSIU) DZIEKOWAŁAM BOGU, ZE MAMY ZDROWE DZIECKO...
                        NIGDY NIE ZAPOMNE PIERWSZEGO PRZYTULENIA, SPOJRZENIA ...
                        MÓJ MĄŻ OBDZWONIŁ WSZYSTKICH PŁACZĄC ZE SZCZĘŚCIA...
                        KUBUS URODZIŁ SIĘ O GODZ 15.12 10PKT W SKALI ABGAR...

                        SYNKU BYŁEŚ TYLE MIESIĘCY POD MOIM SERDUSZKIEM NIE WIDZIAŁAM CIĘ A KOCHAŁAM CAŁYM SERCEM..A GDY POŁOZONO MI CIĘ NA MOICH PIERSIACH BYŁAM NAJSZCZESLIWSZA KOBIETA, WTEDY POCZUŁAM SIĘ PRAWDZIWĄ MATKĄ...

                        ANIA- mama Kubusia

                        Skomentuj


                          #13
                          Odp: Konkurs "Mój poród"

                          Zanim zostałaś poczęta - pragnęłam Cie ,
                          zanim się urodziłaś - kochałam Cię ,
                          nim minęła pierwsza minuta Twojego życia- byłam gotowa za Ciebie umrzeć...


                          Ze względu na dysplazję stawów biodrowych i przebytą operację biodra wiedziałam, że urodzę przez cc. Cały okres ciąży mogłam więc się psychicznie do tego nastawić. Termin porodu wypadał w połowie stycznia. Ponieważ czułam sie dobrze pracowałam, zajmowałam się domem, przygotowywałam kącik dla córeczki. Pod koniec 7 miesiąca zaczęłam się źle czuć. O ile na początku ciąży nie wymiotowałam teraz zaczęłam. Rano i praktycznie po każdym posiłku. Zgadze ciągle towarzyszyły mdłości. Poszłam więc na zwolnienie lekarskie. Do wymiotów dołączył świąd skóry - złapałam cholestazę ciążową. Najpierw pomagałam sobie dietą i tabletkami przepisanymi przez lekarza. W grudniu świad nasilił sie do tego stopnia, że w nocy w ogóle nie spałam tylko się drapałam. 10 dni przed świętami Bożego Narodzenia trafiłam do szpitala. Tam zmieniono mi leczenie. I jak się okazało z powodu silnych skurczów (których o dziwo ja nie czułam a pojawiały się na KTG) zostałam w szpitalu tydzień. Lekarz miał obawy, czy na święta mnie wypuścić, jednak stwierdził, że może święta spędzone w domu z bliskimi pozwolą mi się uspokoić na tyle, że i skurcze ustaną. Zalecenie lekarskie: kontrola w szpitaku i na KTG 25 grudnia. Podczas zapisu położna stwierdziła gotowość skurczową do porodu, jednak lekarz (wspaniały, wyrozumiały facet) kazał jechać do domu, a w razie czego dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Kolejna wizyta 1 stycznia. Czułam jednak, że nie doczekam do 16 stycznia, jak wypadał mój termin. W Sylwestra na przemian płakałam i śmiałam się, dostałam biegunki i modliłam się, by wytrzymać do północy - nie chciałam urodzić w starym roku. Kiedy wybiła 23 uspokoiłam się, stwierdziłam, że w ciągu godziny na pewno nie urodzę, po toaście o 24 zasnęłam. O 3 nad ranem poczułam silne bóle w dole pleców, które po godzinie ustału, o 6 nad ranem dość silne skurcze. Poszłam jeszcze jednak do kościoła, i podczas kazania skurcze zaczęły przybierać na sile. Wiedziałam, że dziś urodzę. Doczekałam jednak do końca mszy. Odwieźliśmy syna do rodziców i wtedy kazałam się mężowi spieszyć. Podczas badania lekarz stwierdził rozwarcie na 4 palce, kazał się przygotować do cesarki. Wzięłam się prysznic, wypełniłam wszytskie dokumenty, podpisałam zgody. Zaczęłam się trząść ze strachu, a zarazem z podniecenia - że jeszcze chwile i w końcu zobaczę moją córcię. Personel rewelacja. Wytłumaczono mi wszystko. Wiedziałam dokładnie co się dzieje w danej chwili.
                          O 11.11 na świat przyszła nasza córeczka - śliczna, różowa, okrąglutka dziewczynka. Mój lekarz śmiał się, ponieważ mała nie miała w ogóle włosów. Położna pokazała mi córeczke a Ala popatrzyła na mnie błekitnymi oczkami. Rozkleiłam się.
                          Mąż, który czekał na korytarzu był blady jak ściana. Lekarz, po zakończonym zabiegu, podszedł do niego i mu pogratulował.
                          Chwalę lekarza, ponieważ przez całą ciąże byłam pod jego opieką. Okazał on wiele wyrozumiałości, cierpliwości i troski, a wcale nie przyjmował prywatnie a w ramach NFZ. Mąż też był zaskoczony faktem gratulacji, ponieważ lekarz widział go tylko raz i zapamiętał, że to ten mimo że było jeszcze 5 innych tatusiów na korytarzu.
                          Pielęgniarki i położne były bardzo miłe, opieka dobra ... aż do nocnej zmiany
                          i tu już nic miłego nie mogłabym napisać, te wspomnienia jednak pozostawiam dla siebie.
                          http://suwaczki.slub-wesele.pl/200008304670.html

                          Skomentuj


                            #14
                            Odp: Konkurs "Mój poród"

                            Mam 42 lata i troje cudownych dzieci. Nie wiem ,który poród opisać , bo każdy był wyjątkowy, każdy był cudem i darem. Mój najstarszy syn ma 22 lata , córka 21 lat i w wieku 40 lat urodziłam synka. Było to coś co mogłabym zaliczyc do cudów świata. Był piękny dzień 10.05.2009 r godzina 9 rano i dzidziuś wołał na świat. Pojechaliśmy z mężem do szpitala. Cała procedura papierkowa i nagle leże już na łóżku. Mój mąż koło mnie i dziwne uczucie wewnątrz mnie, że coś jest nie tak. Spytałam będziesz przy mnie cały czas? Odpowiedział -nigdy Cię nie opuszczę. Wydawało się ,że jest ok i nagle gdzieś odlatuję , nie wiem co się dzieje........Jest mi dobrze, nic nie słyszę tylko w oddali płacz -cichutki , zbieram siły , otwieram oczy i widzę mojego męża , któremu łzy lecą po policzkach i mówi -wróciłaś kochanie. I stał się ten najważniejszy moment połozyli mi mojego syneczka na piersiach, płakałam ,całowałam go i to było najważniejsze. Jego oddech, delikatna skórka. malutkie oczka, rączki, nózki- mój skarb, moje życie i ta wielka miłość matki do dziecka , której nie da się opisać. To jego płacz wyrwał mnie z niemocy i powrócił do życia. Ja dałam jemu zycie a on odpłacił się tym samym.

                            Skomentuj


                              #15
                              Odp: Konkurs "Mój poród"

                              Starania o „Owoc Naszej Miłości” zaczęliśmy tuż przed ślubem, niestety niedane nam było od razu zostać rodzicami.Po 6 miesiącach nieudanych prób postanowiłam udać się do lekarza – diagnoza: cykle bezowulacyjne. Musiałam zacząć się leczyć, aby lekami wywołać owulację.
                              Do dziś śmiejemy się z mężem, że „Zaszliśmy w ciąże „We Trójkę”” – z lekarzem. Dzięki jego i naszej determinacji udało nam się zajść w ciąże za trzecim razem.
                              Zaraz po ślubie kupiłam maleńkie body z napisem „Kocham Tatusia” i do dziś nie wiem skąd, jak, ale wiedziałam, że to właśnie dziś Mu je dam) Po raz trzeci wzięłam do rąk test ciążowy (mam go do dziś) i poszłam go wykonać…, gdy zobaczyłam wynik nie mogłam się uspokoić – trzęsłam się jak galaretka – udało się !!! Wyszłam z łazienki, poszłam do pokoju do Męża, nie patrząc na niego podeszłam do szafki, wyjęłam, rozłożyłam body i powiedziałam: „Kochanie w końcu mogę Ci je dać”. Mój Mąż wstał z łóżka złapał mnie za rękę, powiedział:, „Choć”; położyliśmy się i wtedy przytulił mnie tak, że nigdy tego uścisku nie zapomnę i powiedział: „Dziękuje Kochanie, Kocham Was najmocniej na świecie”… To były jedne z najpiękniejszych słów, jakie usłyszałam od mojego Męża.
                              Po dwóch tygodniach od wykonania testu ciążowego poszłam do naszego lekarza ginekologa prosić o potwierdzenie wyniku testu ciążowego i … potwierdziło się.
                              Przybliżony termin porodu: 23 marzec 2010.Bardzo nam się to spodobało, bo obydwoje z Mężem jesteśmy z marca.
                              No i zaczęło się wielkie oczekiwanie …
                              Poinformowaliśmy wszystkich o naszej ciąży na rocznicowej kolacji. To dopiero się działo … rodzina po prostu oszalała. Wszyscy od razu pokochali Nasze maleństwo. Całe 9 miesięcy nie obawiałam się niczego odnośnie przebiegu ciąży, najlepiej jak potrafiłam dbałam o siebie i nasze Maleństwo. Mąż zawsze witał i żegnał się z „brzuszkiem”. Zawsze robiliśmy „narady” we trójkę. Rozmawialiśmy ze sobą, śmialiśmy się, przytulaliśmy. Pięknym przeżyciem były kopniaki, pamiętam, że zawsze był szał, gdy zjadłam banana, oj Maleństwo je uwielbiało. A tak na marginesie, to, czego najwięcej zjadałam w ciąży to zamrożone kostki lodu. Jadłam, gryzłam je jak landrynki. Potrafiłam w nocy budzić się co godzinę żeby tylko wziąć kostkę lodu do buzi i ją pogryźć ;p Każdy dzień przeżywaliśmy czerpiąc z niego i z siebie, co najlepsze. Cieszyliśmy się i cieszyliśmy bez końca (zresztą tak jest do dzisiaj).
                              W końcu przyszedł dzień, kiedy chcieliśmy się dowidzieć czy to synuś czy córcia (nie ukrywam, że Mąż jak to mężczyzna nastawiony był na syna i koniec). Gdy wyszłam od Naszego lekarza mąż stał pod drzwiami, no i spytał: „No i co” a ja na to: „Dziewczynka”, a on „Żartujesz”, a ja „Nie Wariacie nie żartuje, to będzie najśliczniejsza i najszczęśliwsza dziewczynka pod słońcem”. Uśmiechnął się i poszliśmy do domku. Czas płyną, miesiące mijały a my przygotowywaliśmy się do narodzin Naszej Córeczki. Jedyne, czego się obawiałam to to, że przenoszę Zosie za długo i dojdzie do zatrucia ciążowego, ale mimo to nie spędzało mi to snu z powiek
                              Nadszedł dzień, kiedy zaczęliśmy z Mężem rozmawiać o porodzie i zapytałam czy on chce przy nas być w tym najważniejszym dniu – chwili. Mąż powiedział, że „Tak” (nie mniej jednak do samego rozwiązania nie jednokrotnie zmieniał zdanie – na ostatnim stanęło, że jednak nie.
                              Doczekałam się … 23 marzec … a tu nic. Żadnych choćby najmniejszych objawów, oznak na zbliżające się rozwiązanie. Tego dnia miałam także umówioną wizytę u lekarza. Po badaniu okazało się, że wszystko jest ok. i Zosi jeszcze nie spieszy się na świat.
                              Kolejna wizyta: 30 marca i … nadal nic. Nasz Lekarz skierował mnie do szpitala, ponieważ byłam już tydzień po terminie.
                              Torba była spakowana, wszystko czekało na Zosie, ale Mąż był w pracy – do szpitala odwiózł mnie Tatko…
                              Gdy dojechaliśmy na miejsce przyjęto mnie na izbie przyjęć, zostałam od razu zbadana, pożegnałam się z Tatkiem, no i na oddział.
                              I zaczęło się … najdłuższe 5 dni w moim życiu…
                              Ciągle czekaliśmy, nic się nie działo. Zbliżały się święta wielkanocne, a ja sama w szpitalu ciągle czekałam. Ordynator oddziału powiedział, że jak dziecko się nie urodzi do piątku to podają mi kroplówkę na wywołanie akcji porodowej… Doczekałam się piątku (nie było na oddziale ordynatora), na obchód przyszedł inny lekarz, zbadał mnie i stwierdził: „Czekamy dalej” – myślałam, że jajko zniosę. Wiedziałam, że to wszystko dla dobra Zosi, że widać ona tak chce i tak musi być, ale z drugiej strony bałam się jak cholera zatrucia ciążowego. Bałam się tych „opowiadaniowych” zielonych, śmierdzących, zgniłych wód płodowych. Ale doszłam do wniosku, że w końcu byłam badana, lekarz powiedział, że wszystko jest porządku, więc tego się trzymałam. Mimo wszystko wiedziałam, że jak nie urodzę sama do rana soboty to wywołają mi poród dopiero po świętach we wtorek – bo wiadomo jak to jest w szpitalach w święta … Minął piątek, sobota kolacja, a ja ciągle „w dwupaku”. Zosia nie dawała żadnych sygnałów na to, że w końcu przyjdzie na świat
                              W sobotę późnym wieczorem zaczęłam biegać siusiu, co 5 minut. W końcu stop – zasnęłam.
                              Obudziłam się około 24-tej. Nie wiem skąd, jak i dlaczego, do dziś nie potrafię tego wytłumaczyć, ale czułam, że jak wstanę wody płodowe poleca mi po nogach. Tak też powiedziałam do koleżanki, obok, która leżała już ze swoim Maleństwem i ona na to, że to pewnie już (sama nie wiedziała jak to dokładnie jest, bo urodziła przez cesarskie cięcie – nie miała żadnych objawów, dolegliwości porodowych). No i stało się … jakoś chwile po 24-tej wstałam z łóżka, a tu chlip, chlip wody poleciały po nogach, jakbym się zsiusiała. Koleżanka zawołała z dyżurki położną.
                              Gdy przyszła powiedziała do mnie: „No Pani Madziu to się zaczęło”. Poprosiła żebym wzięła ze sobą wodę do picia, podkłady poporodowe i koniecznie telefon komórkowy, aby poinformować rodzinę o narodzinach Maleństwa. Położna wzięła mnie do małej salki, dała mi koszule porodową, kazała mi się przebrać i położyć na kozteke żeby móc mnie zbadać. Podczas badania (na leżąco) chlupnęły ze mnie wody płodowe, gdy zobaczyłam, że są takie czyste, piękne, przeźroczyste byłam najszczęśliwsza (jak mało brakuje człowiekowi so szczęścia) - wiedziałam wtedy, że już wszystko będzie dobrze, jeśli wody są takie śliczne to już wszystko będzie super.
                              Po zbadaniu przez położną zaprowadziła mnie na sale porodową, była 1-wsza w nocy. Tam inna położna założyła mi, welfron, przygotowała do porodu – poprawka domowego golonka, lewatywka (świetna sprawa, polecam każdej mamusi – komfort psychiczny i fizyczny), podłączyła mnie pod KTG. No i czekaliśmy dalej. Około 7-dmej rano przyszła zmiana dyżurna.
                              No i najcudowniejsza położna na świecie!
                              Pani Maria – bo tak miała na imię, przyszła do mnie, przedstawiał się, przywitała i powiedziała: ”To co Pani Madziu będziemy rodzić naszego Króliczka Wielkanocnego. Mamy czas do 12-stej, bo jeśli po 12-stu godzinach od uwolnienia się wód płodowych nie urodzimy czeka nas kilka dni więcej w szpitalu bo będzie trzeba przyjmować antybiotyki, ale nie martw się damy radę”. Zapytała czy będziemy rodzic z Tatusiem czy nie, na co ja, że nie wiem, ostatnio mówił, że nie, na co ona, że mam dzwonić i zapytać. No to ja za telefon i dzwonie do Męża: „Cześć Kochanie, chciałam zapytać czy jednak chcesz ze mną rodzić?” na co on, że „Tak”, a ja do niego: „ To przyjeżdżaj, bo ja jestem już na Sali porodowej”. Za pół godzinki był na miejscu. No i jak Tatuś wszedł na sale tak po 15 minutach zaczęły się skórcze. Mąż bardzo mi pomagał, masował plecki, ćwiczyliśmy przy drabinkach, na piłce. Mąż tak był zdenerwowany, że ja cały czas musiałam rozluźniać atmosferę głupimi opowiadaniami i śmiechem, na co położna śmiała się, że ja chyba jednak nie rodzę skoro mam siły jeszcze żartować i śmiać się do rspuchu. W końcu o godzinie 11 położna zdecydowała, że idziemy do wanny, do wody, aby uśmierzyć zrelaksować się i troszkę uśmierzyć ból… To był najcudowniejszy relaks, jaki można zaserwować rodzącej mamusi.
                              O 11: 20 zaczęły się regularne skórcze, co 2 minuty, po sprawdzeniu rozwarcia położna zdecydowała, że musimy iść na łóżko porodowe. Pamiętam, że gdy już znalazłam się na łóżku porodowym zapytałam położną: „Co ja mam teraz robić?”, a ona na to: „Słuchaj i rób, co mówię, przytul się do Męża, kiedy powiem przyj i razem „We Trójkę urodzimy Zosieńkę”” i tak zrobiłam.
                              Zaparłam się w Męża (później mówił, że nigdy nie pomyślał, że potrafię mieć tyle siły) i parłam na każde słowo położnej.

                              Wszystko trwało 20 minut…

                              Zosieńka się urodziła 04 kwietnia 2010 roku o 11:40.
                              Od razu położono mi Ją na piersi, wtedy spojrzała na mnie, a ja zobaczyłam Najpiękniejszego Króliczka Wielkanocnego Świata.
                              Zosia miała charakterystyczną brązową plamkę na prawym oku, którą widziałam tylko ja (dziś widzą też inni, ale Zosia ma już 15 miesięcy).
                              Byłam dumna z siebie i Męża, a jednocześnie najszczęśliwsza na świecie, że Zosia już jest, i że Razem Daliśmy Radę.
                              Gdy wróciliśmy na sale mój Mąż przytulił mnie i powiedział: „Dziękuje Kochanie, byłaś dzielna, Zosia jest cudowna, Dziękuje Ci za Nią”, no i popłakaliśmy się „jak bobry”.
                              Poród nie kojarzy mi się z bólem i cierpieniem, dla mnie poród to czas oczekiwania i najpiękniejszych chwil, jakich można doświadczyć w życiu – To po prostu najszczęśliwsze Nowe Życie.
                              Nigdy nie zapomnę wszystkich przeżyć związanych ze staraniami, przygotowaniem, oczekiwaniem i narodzinami Zosi. To był jeden z najpiękniejszych okresów w moim życiu.
                              Dziś Zosia ma15-ście miesięcy, jest szczęśliwą, radosną, zawsze uśmiechniętą dziewczynką, a My najszczęśliwszymi Rodzicami świata.
                              Wszystko co opisałam to „mały pikuś” w porównaniu z tym co pamiętam … może kiedyś będzie mi dane napisać o tym wszystkim książkę, książkę o tym „Jak We Trójkę zajść w ciąże i urodzić Najszczęśliwsze Dziecko Świata”
                              P.s. Do dziś śmiejemy się, że „We Trójkę zachodziliśmy” ( z Naszym Ginekologiem) i „We Trójkę rodziliśmy” (z Naszą Położną) Naszą Zosieńkę.

                              Skomentuj

                                     
                              Working...
                              X