Po kilku miesiącach starań udało się – dwie kreseczki na teście ciążowym, najpierw niedowierzanie a potem, z każdym dniem coraz większa radość. No i oczywiście – im bliżej daty porodu tym większa niecierpliwość i chęć przytulenia naszej córeczki. Termin porodu miałam wyznaczony na 29 października, czyli na dzień moich urodzin – mąż taki prezent mi zrobił!
Imię dla córeczki wybraliśmy w samochodzie w drodze do dziadków. Od razu wiedzieliśmy – musi być Wiktoria czyli Zwycięstwo, nasze wspólne Zwycięstwo!
Jednak Wikusi w brzuszku u mamy było tak dobrze, że termin dla niej niewiele znaczył, wolała sobie pobaraszkować u mamusi, czasem dać kopniaka, czasem sobie popływać, czasem wystawić stopeczkę do całowania dla tatusia... Od dnia, na który był wyznaczony poród mąż był ze mną codziennie w domu, bo przecież w każdej chwili mogę dostać skurczy, a że zaplanowaliśmy poród rodzinny mąż nie chciał niczego przegapić. Jednak szóstego dnia po terminie, piątek 4 listopada mąż musiał iść do pracy bo miał ważne spotkania. Wyszedł około 8:50, a mnie o 9:00 lekko zabolał brzuszek, jednak był to ból podobny to tego bólu jaki towarzyszył mi przy zaparciach. Nawet nie podejrzewałam co mnie czeka... Wizyta w toalecie pomagała na chwilę, ale zaraz potem ból powtarzał się. Zadzwoniłam do męża i powiedziałam mu o tym, na co on: Ty rodzisz! Po tylu dniach oczekiwania na dziecko jakoś nie mogłam w to uwierzyć, więc nadal twierdziłam, że to tylko zaparcia, że pewnie jeszcze nie, że poczekajmy. I tak było co pół godziny – mąż się pyta jak się czuję, ja odpowiadam, że nadal co jakiś czas boli... Po 4 takich telefonach mąż już mnie nie słuchał i będąc pewnym, że przychodzi na świat jego córka szybko przyjechał do domu, wezwał taksówkę, zawiózł nas do szpitala i w ciągu godziny Wiktoreczka urodziła się siłami natury w obecności swojego tatusia. Był to najszczęśliwszy dzień dla nas wszystkich, a najbardziej dumny jest tata, który od pierwszego skurczu przeczuł, że TO JUŻ! Ach ta tatusiowa intuicja :-)
Imię dla córeczki wybraliśmy w samochodzie w drodze do dziadków. Od razu wiedzieliśmy – musi być Wiktoria czyli Zwycięstwo, nasze wspólne Zwycięstwo!
Jednak Wikusi w brzuszku u mamy było tak dobrze, że termin dla niej niewiele znaczył, wolała sobie pobaraszkować u mamusi, czasem dać kopniaka, czasem sobie popływać, czasem wystawić stopeczkę do całowania dla tatusia... Od dnia, na który był wyznaczony poród mąż był ze mną codziennie w domu, bo przecież w każdej chwili mogę dostać skurczy, a że zaplanowaliśmy poród rodzinny mąż nie chciał niczego przegapić. Jednak szóstego dnia po terminie, piątek 4 listopada mąż musiał iść do pracy bo miał ważne spotkania. Wyszedł około 8:50, a mnie o 9:00 lekko zabolał brzuszek, jednak był to ból podobny to tego bólu jaki towarzyszył mi przy zaparciach. Nawet nie podejrzewałam co mnie czeka... Wizyta w toalecie pomagała na chwilę, ale zaraz potem ból powtarzał się. Zadzwoniłam do męża i powiedziałam mu o tym, na co on: Ty rodzisz! Po tylu dniach oczekiwania na dziecko jakoś nie mogłam w to uwierzyć, więc nadal twierdziłam, że to tylko zaparcia, że pewnie jeszcze nie, że poczekajmy. I tak było co pół godziny – mąż się pyta jak się czuję, ja odpowiadam, że nadal co jakiś czas boli... Po 4 takich telefonach mąż już mnie nie słuchał i będąc pewnym, że przychodzi na świat jego córka szybko przyjechał do domu, wezwał taksówkę, zawiózł nas do szpitala i w ciągu godziny Wiktoreczka urodziła się siłami natury w obecności swojego tatusia. Był to najszczęśliwszy dzień dla nas wszystkich, a najbardziej dumny jest tata, który od pierwszego skurczu przeczuł, że TO JUŻ! Ach ta tatusiowa intuicja :-)
Skomentuj