Ogłoszenie

Collapse
No announcement yet.

Konkurs "Mój poród"

Collapse
X
 
  • Filter
  • Czas
  • Pokaż
Clear All
new posts

    #31
    Odp: Konkurs "Mój poród"

    Wszystkie trzy porody były inne i każdy przyniósł nowe doświadczenie i przeżycia, ale kończył się wielkim szczęściem jakim jest narodzenie moich pociech.
    Monika przyszła na świat w 1996r. jeszcze na porodówkach nie było tak cudownie ,ale ja miałam szczęście-byłam sama z położną , która okazała się cudowną kobietą i mimo że byłam „zielona” wszystko wytłumaczyła i udzieliła stosownych instrukcje. Urodziłyśmy cudną , zdrową dziewczynkę.
    Moje doświadczenia po pierwszym porodzie były dość miłe i postanowiłam z mężem mieć synka do kompletu i jak pomyślałam też tak się stało. Kolejny poród- ale już nie było tak cudownie.
    Przyszło mi rodzić w szpitalu ,który miał miano „Przyjazny matce i dziecku”(rok2000). Przyjechałam o 17 bo odeszły mi wody, skurczy 0,usłyszałam –chodzić-chodziłam do 1 w nocy jak powiedziałam ,że nie daje rady , bo bolą mnie nogi(byłam w pracy i od 5 rano byłam na nogach)nie mam już siły i mi było słabo ,bo nic nie jadłam i piłam –to usłyszałam ,że nie przyjechałam na wczasy tylko do porodu. Przeżyłam koszmar-spytałam wprost komu i ile mam dać ,żeby się mną zajął-to zrobił się w tedy szum, że jak ja tak mogę, że sama nie jestem i obrażam pielęgniarki …..w tedy zszedł lekarz kazał podać mi kroplówkę i już- 10 minut i było po wszystkim(a tyle godzin nerwówki). Zaczął się w tedy koszmar …dali mi syna takiego jakiego wyciągnęli go ze mnie-nie umyty, cały we krwi. Dowiedziałam się ze to taka moda, więz matki z dzieckiem się rozwija. Biedny taki goły bez pieluszki, nie okryty, brudny ale mój .Przytuliłam go i tak już został do chwili ,aż mogłam wstać. Po dwóch godzinach zaczął się dusić-zabrały go pielęgniarki na 10h,okazało się ze jest żle odśluzowany . PRZEZYŁAM KOSZMAR, potem żółtaczka, gronkowiec, paciorkowiec, płakałam całymi dniami bo myślałam że już nigdy nie wyjdę ze szpitala. Zabrałam dziecko i uciekłam-na własne życzenie. Dziś to chłop jak dąb.
    A trzeci poród to już formalność(2010) wiedziałam wszystko, zaplanowałam od A do Z. No cóż, nie do końca wyszło wszystko bo córcia się zasiedziała 10 dni dłużej , ale było wszystko super , szpital, cudowna położna i Pani doktor-szybko i sprawnie.
    Cała moja trójka-Monika ,Grześ i Olinka przyszłt na świat siłami natury. Mimo bólu,strachu i zwątpienia -są cudem natury i moją miłością. Współczuje kobietom ,które rodzą dzieci przez cc z wyboru-nigdy się nie dowiedzą co tracą...uczucie kiedy na świat przychodzi skarb najcenniejszy.
    Last edited by koliberek71; 25-07-2011, 14:06.


    Skomentuj

    •    
         

      #32
      Odp: Konkurs "Mój poród"

      Naczytałam się i nasłuchałam, że ciężarna w pewnym momencie „po prostu wie, że to już”. Ja nie wiedziałam. Zaczęły się – jak się później okazało – skurcze porodowe, a ja nie wiedziałam, że to „to”. Żadnej intuicji, żadnych przeczuć. Po prostu poranne bóle, podobne jak przy miesiączce, jednak zbyt słabe, żebym chciała jechać do szpitala. Trwały cały dzień. Obiad, lody, spacer z mężem.

      Siadałam na ławeczce za każdym razem, gdy mały kopnął w żebra. Ból ogromny. Radość, że się rusza jeszcze większa. Tak to było całą ciążę – gdy kopał denerwowałam się, że kopie, gdy się nie ruszał pobudzałam go „do życia” i modliłam się o kopniaka, żeby być pewną, że wszystko w porządku.

      O 23 zaczęłam zastanawiać się, czy to, co czuję to „regularne skurcze porodowe”. Mąż spał w sypialni. Ja w drugim pokoju wpatrzona w zegarek i wsłuchana w swój brzuch liczyłam, co ile pojawia się ten bardzo delikatny mini ból w podbrzuszu. Mini ból pojawiał się, co 8 minut. Później, co 6 minut czułam już skurcze. Idzie skurcz, trzyma, oddech, puszcza, przerwa, idzie, trzyma, oddech, puszcza, przerwa… Perełko, czy naprawdę już niedługo Cię zobaczę??? Decydujemy razem z mężem, że to już chyba czas do szpitala… Zaczął się 41 tydzień, a ja mam dziwne bóle, których nigdy wcześniej nie miałam. To chyba to. W samochodzie ból mija. Mówię do męża, że już sama nie wiem…

      O 3 w nocy jesteśmy na izbie przyjęć. Pomiar ciśnienia, temperatury, krótki wywiad, papierki do podpisania. Każą przebrać się w koszulę do rodzenia. Przeszywa mnie dziwny dreszcz niepewności i strachu. Pytam, czy dziś urodzę. Położna się uśmiecha. Urodzi Pani jeszcze dzisiaj, mowi. Rodzę o 12:42 w południe… Na Sali porodowej ktg, badania, płyny kroplówką… Wszystko niewygodne i nieprzyjemne. Myślę tylko o Olku. Zaraz się urodzi, za chwilę będzie przy mnie… Ta chwila trwa 12 godzin.

      Mąż jest ze mną cały czas. Skurcze regularne nie bolą prawie w ogóle, pojawiają się, co 6 – 5 – 3 min.

      J. masuje, podaje wodę, pomadkę do ust, przykrywa kołdrą, odkrywa, otwiera okno, zamyka… Ja śmieję się, płaczę, ekscytuję się, panikuję, biorę prysznic, skaczę na piłce. Odmawiam znieczulenia i innych dopalaczy. Czekamy na naturalny rozwój wydarzeń. Skurcze same postępują, rozwarcie również. Nic nie trzeba mi podawać, nikt w niczym nie pomaga. Skurcze bolą coraz bardziej, ale oddycham. Czytałam, żeby oddychać to oddycham. Niewiele to daje, ale oddycham.

      Rozwarcie 8 cm, odchodzą wody, czuję miłe ciepło. Pytam, czy to normalne, że jest ich tak dużo. Słyszę, że tak, widzę uśmiech położnej. Dam radę. Skurcze coraz bardziej bolesne, długo trzymają. Odmawiam znieczulenia, słyszę, że to ostatni moment na decyzję. Odmawiam, czuję, że dam radę.

      Nagle ogromny ból rzuca mnie na kolana tyłem do wszystkich i wygina moje ciało nienaturalnie. Czuję się jak zwierzę. Cicho pojękuję. Zarzucam ręcę na złożone oparcie łóżka. Przywieram do niego całym ciałem. Boli, boli, boli…! Dam radę, to tylko skurcz. Puszcza. Za chwilę znów idzie, trzyma… trzyma… trzyma… TRZYMA?! Ile to już trwa??? Mąż masuje plecy, położna głaszcze uda. Słyszę, że dziecko wkręca się teraz w kanał rodny i że mam kucać i klęczeć, by mu pomóc. Czytałąm coś na temat pozycji wertykalnych. Ale teraz nie pamiętam zupełnie nic. Słucham tylko położnej i robię wszystko, by pomóc mojej dziecince. Wytrzymam, dam radę, byle Oluś szybko „wkręcił się w kanał rodny”.

      Nagle nieziemski ból puszcza. Olek jest już nisko. 10 cm rozwarcia. Ciało samo zaczyna przeć. Położna krzyczy: PRZYJ! Ciało samo prze. Nabierz powietrza. Nabieram. Wypuść powietrze, wypuszczam, PRZYJ! przyj! Ciało samo prze, brzuch bardzo mocno wypycha ze mnie dziecko. Nabierz powietrza! Nabieram. Przyj!!! Prę z całej siły, pomagając samej sobie i dziecku. Pytam, czy jest już główka, PRZYJ! Pytam czy jest główka, PRZYJ! pytam i pytam… J. zagląda w dół, razem z położną mówią, że widać już główkę. To mi dodaje energii. Koncentruję się i z całej siły, na jaką mnie stać prę w dół.

      Nagle wyskakuje ze mnie mała, ciepła, mokra rybka. Ogromny brzuch opada i robi się niemal płaski. Cisza. Cisza. Cisza. I słyszę w końcu pierwszy krzyk mojego dziecka. Jeszcze nigdy żaden dźwięk nie znaczył dla mnie tak wiele. W Sali byli położna, lekarz i pielęgniarka. Zszywano mnie, rodziłam łożysko, badali przecież Olka… Ale wiem to tylko z teorii… Wtedy dla mnie byłam tylko ja, mąż i maleńki, ciepły Olek ssący moją pierś. Leżał przy mnie i ssał godzinę. Malutka buźka, maleńkie usteczka i rączki przy mojej piersi. Najpiękniejsza chwila w moim życiu. Teraz codziennie patrzę na (obecnie dwumiesięcznego) synka i wciąż nie mogę się napatrzeć.

      Jest piękny, duży, zdrowy i silny. Jest darem. Jest cudem natury. Od dnia porodu wiem, że dopóki się tego nie dozna, wszystko inne znaczy tak niewiele…

      Skomentuj


        #33
        Odp: Konkurs "Mój poród"

        23 Pazdziernika moj termin (taki byl wyznaczony) a ja nic rzadych skorczow ,rzadnych bolow,nic cisza,zaczelam sie troszke denerwowac i obawiac ze cos jest nie tak,ale mama mi powtarzala zebym sie nie stresowala bo to nie dobrze na dziecko wplywa,wiec z spakowana torba przyjechalam do szpitala,zaraz dostalam jednorazowy pokoj i tu tez sie nic nie dzieje,cisza rzadnych skorczow,dostalam tabletki na przyspieszenie ich,3 razy,po drugim razie troszke czulam bole,po 3 razie byly bardzo mocne i dotego odeszly mi wody,myslalam ze padne ,takiego bolu nie mozna opisac ,byl straszny,cale moje podbrzusze mi rwalo,zaraz mnie przewieziono na porodowke,ale i tu nic oprocz bolu nic sie nie dzieje ,moje rozwarcie bylo zbyt male,aby dojsc do porodu,a ja usiedziec nie moglam ,to zadna pilka nie pomogla,zadna gimnastyka,nie moglam ulezec,ten straszy bol,czulam sie strasznie,bylam juz wykonczona tymi krzykami,jekami ,bolem,bylam zla na caly swiat,bylam bardzo agresywna ,wyzywalam wszystkich,wylam z bolu,to byl koszmar i on sie ciagnal 14 godzin,szparka sie troszke powiekszyla,lecz ja juz nie mialam sily czekac dalej,wiec doktor stwierdzil ze trzeba cesarke zrobic z narkoza pelna,wiec gdy sie obudzilam to bylam sama w pokoju,a mojej niuni nie ma,wystraszylam sie bardzo ze cos moze sie zle skonczylo,ale nie dowiedzialam sie ze kevin jest zdrowy ,gdy mi go przyniesli,byl taki drobniutki,slodziutki,,bylam bardzo szczesliwa go trzymajac na sobie,to jest wielkie szczescie,uczucie pelne radosci,szczescia,bylam bardzo szczesliwa i jestem az do tej pory,moj kochany aniolek gdy przyszedl na swiat to w domu zapanowala wielka radosc i w naszych sercach tez.

        Skomentuj


          #34
          Odp: Konkurs "Mój poród"

          Filipek nie był planowany. Jak większość par zaliczyliśmy typowa wpadkę. Mimo, że z mężem nie byliśmy już pierwszej młodości, to oboje robiliśmy karierę zawodową w tej samej branży. Mieliśmy z mężem propozycję wyjazdu w inny rejon Polski, awans i dużo większe zarobki ale ciąża pokrzyżowała nam plany i musieliśmy zostać na miejscu. Na początku nie chciałam tej ciąży, byłam zła, że nie będzie tak jak sobie zaplanowaliśmy. Najpierw kariera, ślub, dom, a na końcu dziecko. Ślub brałam w czwartym miesiącu ciąży, organizowaliśmy go na wariackich papierach. Po ślubie już nie wróciłam do pracy i poszłam na zwolnienie lekarskie, całkowicie oddawałam się urokom ciąży. Z każdym miesiącem coraz bardziej przywiązywałam się do dziecka, mówiłam do niego, śpiewałam mu kołysanki, kompletowałam wyprawkę, mąż pokupował mim mnóstwo poradników i książek dotyczących wychowywania, karmienia i pielęgnacji niemowląt więc w wolnej chwili studiowałam lektury. Jak każda kobieta w ciąży bardzo bałam się porodu. Tym bardziej, że moja mama miała bardzo ciężkie i długie porody. Dużo nasłuchałam się też od koleżanek z pracy o ich przeżyciach i bólu. Nie wiedziałam czego spodziewać się na porodówce, co tak naprawdę mnie czeka, czy wytrzymam. Termin porodu zbliżał się wielkimi krokami z każdym dniem bałam się coraz bardziej. Ciąża już od dobrych dwóch miesięcy dawała mi w kość. Ból kręgosłupa, opuchlizna, zgaga, drętwienie rąk nie pozwoliły mi czasem zmrużyć oka. I w końcu nadszedł ten pamiętny dzień. Mój synuś tak bardzo spieszył się na ten świat, że narodził się dwa tygodnie przed terminem. Wieczorem odeszły mi wody, ale zanim wyruszyliśmy z mężem do szpitala minęło jeszcze półtora godziny. Tak się roztrzęsłam ze strachu, że musiałam wsiąść tabletkę uspakajającą. W drodze do szpitala dostałam bóli, bolało coraz bardziej i coraz częściej, ale do wytrzymania. Kiedy zbadała mnie położna okazało się, że mam już 7 centymetrowe rozwarcie, postęp porodu był tak szybki, że nie zrobili mi lewatywy. Bolało coraz bardziej, najsilniejszy ból wspominam w ostatniej godzinie, ale na pewno ten ból nie był tak silny jak niektórzy porównują nawet do amputacji kończyny na żywca. Cały czas był przy mnie mój mąż, wspierał mnie, wachlował bo było mi bardzo gorąco, mówił do mnie czule, głaskał po twarzy jestem mu za to bardzo wdzięczna potrzebowałam jego towarzystwa. Cały mój poród, łącznie z bólami trwał 3,5 godziny, bardzo pomogła mi położna, bez niej bym chyba nie urodziła. Filipek był owinięty pępowiną i trochę podduszony, ale kiedy usłyszałam jego krzyk uspokoiłam się, położna mi go tylko pokazała i od razu zabrała do inkubatora w którym spędził kilka godzin żeby się dotlenić. Pierwszy raz wzięłam Go w ramiona kilka godzin po porodzie kiedy już leżałam z innymi mami na wspólnej sali. Wrażenia niesamowite, nie do opisania, to trzeba przeżyć byłam z siebie strasznie dumna, że dałam rade. Oczywiście dla mnie mój synuś był najpiękniejszym noworodkiem na świecie, od razu się w nim zakochałam. Teraz nie wyobrażam sobie bez niego życia.
          Jeśli chodzi o poród, który jest do przeżycia sprawdza się powiedzenie, że poród porodowi nie równy, każdy inny, każdy wyjątkowy. Mój nie był taki straszny, jak opisywały go moje koleżanki i mama, myślę, że ból zęba był dla mnie o wiele gorszy. Jeśli miałbym pewność, że będę mieć takie szybkie porody to jestem w stanie urodzić jeszcze trójkę dzieci :-)

          Skomentuj


            #35
            Odp: Konkurs "Mój poród"

            Czekałam w parku z mężem na pierwsze badanie USG w dniu kiedy to dowiedziałam się, że zostanę mamą. Siadając na ławce pierwsze co powiedziałam to: " Jeśli to będzie dziewczynka, to będzie Zosia". Wyznaczono datę porodu na dzień po moich urodzinach... 11 luty...
            Ale od 10 lutego moje urodziny nie są już moje- ale nasze. Szykowałam z mężem obiad, gdy nagle źle się poczułam. Zeszłam do pokoju. Po chwili przyszedł mąż z uśmiechem na twarzy, żartując: "I coooo?? Rodzisz?" Jakże się ździwił kiedy odpowiedziałam, że tak. Skąd wiedziałam? W sumie to tylko coś mnie pobolewało, ale wolałam sprawdzić.
            W szpitalu byliśmy o 16. Położna po badaniu stwierdziła, że góra dwie godziny i będzie po wszystkim. Byłam szczęśliwa, ździwona że tak szybko. Wylądowałam od razu na łóżku. Kazali mi się przewracać z boku na bok- miałam ochotę płakać, że każą mi zmieniać pozycję, po godzinie leżenia wyblagałam, że chce iść do toalety. Mąż dzielnie mnie wspierał. Po powrocie się zaczęło. Nie wiedziałam jak mam przeć, co mam robić, jak oddychać. Dwa razy traciłam przytomność, podłączyli mi tlen. Ale udało się. O 18 położyli mi Zosie na brzuchu. Taka malutka, delikatna, cieplutka, moja!! Była już przy mnie!! Nie byłam w stanie płakać, tylko ją dotykałam. Po chwili zabrali mi ją do ubrania, oczyszczenia, a kiedy mąż szedł do mnie z uśmiechem i małą kruszynką na rękach przestraszylam się: "A co jeśli on mi ją da, a ona się rozpłacze? Co ja zrobie?". Nie rozpłakała się. Przytuliła się i patrzyła. Uświadomiłam sobie, że już nic się nie liczy tylko ona- Moja Zosia, Moja Mała Niespodzianka
            Teraz ma 5 i pół miesiąca i nadal jest tym małym obserwatorem, który nie lubi płakać, a jedynie tulić... No dobra... Rozrabiara jest z niej, ale nadal to niespodzianka

            Skomentuj


              #36
              Odp: Konkurs "Mój poród"

              Czekałam w parku z mężem na pierwsze badanie USG w dniu kiedy to dowiedziałam się, że zostanę mamą. Siadając na ławce pierwsze co powiedziałam to: " Jeśli to będzie dziewczynka, to będzie Zosia". Wyznaczono datę porodu na dzień po moich urodzinach... 11 luty...
              Ale od 10 lutego moje urodziny nie są już moje- ale nasze. Szykowałam z mężem obiad, gdy nagle źle się poczułam. Zeszłam do pokoju. Po chwili przyszedł mąż z uśmiechem na twarzy, żartując: "I coooo?? Rodzisz?" Jakże się ździwił kiedy odpowiedziałam, że tak. Skąd wiedziałam? W sumie to tylko coś mnie pobolewało, ale wolałam sprawdzić.
              W szpitalu byliśmy o 16. Położna po badaniu stwierdziła, że góra dwie godziny i będzie po wszystkim. Byłam szczęśliwa, ździwona że tak szybko. Wylądowałam od razu na łóżku. Kazali mi się przewracać z boku na bok- miałam ochotę płakać, że każą mi zmieniać pozycję, po godzinie leżenia wyblagałam, że chce iść do toalety. Mąż dzielnie mnie wspierał. Po powrocie się zaczęło. Nie wiedziałam jak mam przeć, co mam robić, jak oddychać. Dwa razy traciłam przytomność, podłączyli mi tlen. Ale udało się. O 18 położyli mi Zosie na brzuchu. Taka malutka, delikatna, cieplutka, moja!! Była już przy mnie!! Nie byłam w stanie płakać, tylko ją dotykałam. Po chwili zabrali mi ją do ubrania, oczyszczenia, a kiedy mąż szedł do mnie z uśmiechem i małą kruszynką na rękach przestraszylam się: "A co jeśli on mi ją da, a ona się rozpłacze? Co ja zrobie?". Nie rozpłakała się. Przytuliła się i patrzyła. Uświadomiłam sobie, że już nic się nie liczy tylko ona- Moja Zosia, Moja Mała Niespodzianka
              Teraz ma 5 i pół miesiąca i nadal jest tym małym obserwatorem, który nie lubi płakać, a jedynie tulić... No dobra... Rozrabiara jest z niej, ale nadal to niespodzianka

              Skomentuj


                #37
                Odp: Konkurs "Mój poród"

                Nie będe pisać o ciąży, która przebiegała bardzo dobrze, a każdy dzień z powiększajacym się brzuszkiem przypominał, ze jeszcze troszkę a będę mogła przytulić maleństwo.
                Poród....oj choć wiele kobiet mówi,że go się zapomina - to ja tego nie powiem. Bóle miałam już od 4 z rana, a urodziłam dopiero o 19:15. Na początku bułów stwierdziałm, że nie są takie bolące i nawet myślałam, że nie będzie tak źle....ale horror zaczął się około godz 14 kiedy już bóle były do niewytrzymania.. a rozwarcie było za małe Zawsze wydawało mi się, że jestem odporna jesli chodzi o wytryzmanie bólu, jednak własnie poród pokazał mi jak może boleć i jak mozna się mylić. O znieczulenie nie było mowy, za późno, nie ma anestezjologa itd...myśłam wtedy że uduszę lekarzy. Rodziłam zmeżem i mamą, zmieniali się co pół godziny...dobrze że byli razem, bo podobno wyglądałam strasznie, oni tez musieli odpoczać. Uff....tak jest...miło wspominam czas kiedy miałam przeć...kiedy synek wychodził. Wtedy już nie czułam bólu a raczej nie mogłam się doczkać kiedy go zobaczę. A kiedy Maciuś się pojawił to chociaż byłam cała porozrywana to już nic nie czułam, taka byłam szczęśliwa.
                I choć mój opis pewnie brzmi jak horror i nie jedną kobietę może wystraszyć to powiem tak, WARTO na drugi dzień pryszły do szpitala moje koleżanki, rozczesywały mi ogromnego kołtuna na włosach przez 3 godziny!! Na twarzy miałam pełno popekanych naczynek krwionośnych, no i byłam obolała...wygladałam jakbym wpadła w jakas bombe ale było WARTO! Bolało jak nie wiem co, ale jeden usmiech dziecka i nic już się nie liczy.

                Skomentuj

                •    
                     

                  #38
                  Odp: Konkurs "Mój poród"

                  Od początku ciąży miałam pod górkę. Dwa razy w szpitalu, za trzecim wróciłam do domu już z synkiem.
                  Ale od początku...\
                  Łudziłam się, ze urodzę przed terminem, bo tak mocno tęskniłam do tego bąbla mieszkającego w moim brzuchu. Termina miałam na 4 stycznia; w Sylwestra odszedł mi czop i rozentuzjazmowana myslałam, że może się zacznie. Kolejnie dni cisza i już trochę zawiedziona kładłam się spać 3.stycznia. Przed snem powiedziałam jeszcze do brzucha, ze jak się nie posieszy i jutro nie zacznie rodzić to nie dostanie cycusia za karę tylko butelkę. Głupie, wiem.
                  Ku mojemu zdziwieniu, ale i troche przerażeniu dziecko posłuchało i dokładnie w dniu terminu, czyli 4.stycznia, obudziły mnie skurcze. Pełna radości oczkiwania pojechałam z mężem na porodówke. Niestety okazało się, że jeszcze sobie poczekam.
                  Po ponad 30 godzinach skurczy wzięto mnie na porodówkę. Myślałam, ze to tylko kolejne rutynowe badanie, bo akurat na zmianie była znajoma mojej mamy. Byłam święcie przekonana, że mnie zbada i odeśle do łóżka na sali przedporodowej. Jednak tak się nie stało. Leżąc na sali porodowej podpięta do KTG usłyszałam "poszły wody, czyste i bezzapachowe, wiec jest ok". O tej chwili wszystko zaczęło się kręcić jak na karuzeli. Momentalnie zaschło mi w ustach z wrażenia, serce zaczęło kołatać, bo nie wierzyłam, ze to już. Z emocji się rozpłakałam. Jako, że mój mąz nie chciał być przy porodzie zadzwoniłam po mamę. Dzielnie mi towarzyszyła, jak trzeba było sprowadziła na ziemię.
                  Niestety okazało się, ze dla mnie poród SN jest nie do przejścia. Miałam nadciśnienie i podczas skurczy z krzyża traciłam świadomosć. Zapadła decyzja o cesarskim cięciu.
                  Ruszyły przygotowania, schodził się personel do operacji, jako że to była noc. Nagle KTG zwariowało. Tętno mojego synka gwałtownie podskoczyło, by za chwilę drastycznie spaść. Połozna popedzała lekarzy, a ja się modliłam by zdążyli.
                  Zabrano mnie na salę operacyjną. Reszte pamiętam dokladnie, bo dla mnie to były surrealistyczne wrażenia, np.dotyk mojej nogi po znieczuleniu - miałam wrażenie, ze dotykam zimnych zwłok.
                  Po kilkunastu minutach takich absurdalnych przemyśleń pokazano mi małą kuleczkę.
                  Wtedy jeszcze nie wiedziałam, ze moj synek byl siny, nie oddychał. Oddech złapał po minucie, a ja zobaczyłam uśmiech położnej.
                  Synka zabrano na oddział, mnie pozszywano. Na sali pooperacyjnej wreszcie mogłam go dotknąc, pocałować. Wiedziałam wtedy, ze to moje dziecko ,ale jeszcze tego nie czułam.
                  Miłośc przyszła następnego dnia...

                  Skomentuj


                    #39
                    Odp: Konkurs "Mój poród"

                    Jako zodiakalny bliźniak całe życie zmagam się z pewną dwubiegunowością natury, mam np skłonność do popadania ze skrajności w skrajność itp. Te moje duchowe bliźniaki są oczywiście dwujajowe i kompletnie różne, to taki aniołek na jednym ramieniu, a diabełek na drugim. I w myśl tej zasady oba moje porody były skrajnie, totalnie inne.
                    Pierwszy poród - mojej ukochanej córeczki, 2007r - jeden wielki hardcore, z domieszką histerii i elementami czarnego humoru. Godzina 6 rano, budzę się nagle z uczuciem że coś ciepłego leje mi się po nogach. Unoszę kodrę i..zastygam z pewnie najbardziej zdurniałym wyrazem twarzy na jaki mnie stać, pewnie nawet mam otwarte usta Powoli do świadomości dociera myśl, że oto zaczeło się - odeszły mi wody! Nadal jednak nie stać mnie na wykrztuszenie nawet jednego słowa, więc tylko coraz natarczywiej szturcham męża, by mu wreszcie skinieniem pokazać dlaczego go budzę. Kolejną długą chwilę wgapiamy się w tą mokrą plamę już oboje. Mam wrażenie że czas stanął, a cały wchechświat skurczył się i zamknął w granicach tego znaku na prześcieradle. Tak długo czekałam na tą chwilę...
                    Mój mąż przytomnieje pierwszy. Jakaś nieznana siła wyrzuca go z łóżka i już po chwili miota się po pokoju w jakiś egzotycznych pląsach. Jedna noga w nogawce od spodni, ręką zaś jednocześnie stara się podciągnąć te gacie na zmianę z próbami wyszarpnięcia ze ściennej szafy torby spakowanej do szpitala. W drugiej ręce trzyma telefon dzwoniąc do moich rodziców. Stać go na wypowiedzenie tylko dwóch słów: Aśka rodzi! Po jego minie widzę że chciałby jeszcze dodać: ratunku, ale mężnie wyłącza komórkę. Rodzice już jadą- komunikuje. Czyli na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Chcę rodzić z mężem i mamą, mają się przy mnie zmieniać. Wiem że dla męża też nie będzie to łatwe przeżycie, jest bardzo emocjonalny, na pewno nie będzie mu łatwo patrzeć na moje cierpienie. Podjął decyzję o wspólnym porodzie, ale mam wrażenie że nie do końca jest do tego przekonany, wyraźnie się boi czy sprosta zadaniu.
                    W tamtej chwili, kiedy tak miotał się po mieszkaniu, pomyślałam z czułością, że niezły z niego histeryk i wariat i uśmiechnełam się z wyższością do siebie. Cóż wtedy jeszcze nie wiedziałam co mnie czeka już w krótce...
                    Na tamtą chwilę jednak każę biedakowi żeby zrobił sobie śniadanie i kanapki do szpitala, a sama idę pod prysznic. Przyjeżdzają rodzice, skurczy nadal brak. Uparcie odmawiam pośpiechu do szpitala, czekam aż wreszcie coś się zacznie dziać, po co mam się tam stresować. Spacerujemy zatem nerwowo po mieszkaniu, z pozorną normalnością, udając że jesteśmy wyluzowani i zrelkasowani. W końcu koło 9 czuje pierwsze nieśmiałe bóle podbrzusza, na 10 jedziemy do szpitala. Diagnoza: to dopiero początek, 2cm rozwarcia, chodzić i czekać. Robią mi ktg, przebieram się w koszulę porodową.. Koło 12 w południe ból się staje bardzo uciążliwy i wciąż przybiera na sile. Z kolei ja powoli przestaję być sobą Kobieta która jeszcze niedawno pisała idealny plan porodu kurczy się i znika z minuty na minutę. Zamiast niej pojawia się obłąkana pogromczyni położnych. "Dajcie mi coś bo nie wytrzymam" - krzyczę i im wygrażam. Niestety szpital jako typowo prorodzinny nie ma tego w karcie życzeń. Tu nie ma cesarek na żądanie, znieczuleń, dokarmiania dzieci butelką, ma być w pełni naturalnie i koniec. Taka dumna byłam z wyboru szpitala... jeszcze niedawno, bo teraz z ust wypadają słowa nad którymi zupełnie straciłam kontrolę. Niektóre przemilczę...hmmm, większość przemilczę
                    - Chcę się z tego wycofać!- krzyczę do położnej. Uśmiecha się jakbym ją rozbawiła. Oddychanie, masowanie pleców przez męża, skoki na piłce - wszystko to brzmi teraz jak bełkot odrealnionego mitomana. Jak mąż mnie teraz dotknie, to przysięgam że go tak wymasuje że go rodzona matka nie pozna! A w ogóle co ja w nim widziałam, w tym perfidnym właścicielu plemników? I dlaczego nie poszukałam sobie za męża jakiegoś uroczego anestezjologa?
                    Kolejny raz siadam na fotel porodowy. Czy ta jędza masuje mi szyjkę??? Na dodatek pojawia się jeszcze jedna i coś bredzi o jakiś dokumentach do wypenienia. Imię, nazwisko, zawód (cholera, jakby to było teraz najbardziej istotne!), imię męża? Zaraz, a jak ma na imię mój mąż??? Autentycznie nie jestem w stanie sobie przypomnieć, a chwilowo nie ma przy mnie ani jego, ani mamy. Położne zaczynaja chichotać, po czym ta jedna stwierdza że znajdzie małżonka i z nim dokończy procedury. No i trzeba tak było od razu bezmyślna babo!-myślę.
                    W między czasie mamy kryzys któregoś tam centymetra. Położna proponuje zrobienie lewatywy, to powinno sprawę pchnąć do przodu. Mówi że się męczę niewspółmiernie z postępowaniem rozwarcia Jeśli lewatywa przyśpieszy poród możecie mi ją zrobić nawet przez nos - stękam wbrew wcześniejszym założeniom. Nie pamiętam kiedy przeszłam z paniami położnymi na ty, ale mam to gdzieś. Ból falami przeszywa całe ciało, promieniuje przez kręgosłup, przy skurczach robi mi się ciemno przed oczami, jest mi nie dobrze. Po lewatywie siadam na sedes i odczuwam coś jakby lekką ulgę. Jednak ta harpia już tu jest, już wyciąga po mnie swoje macki i każe mi natychmiast wracać na porodówkę. Chce poni urodzić do klozetu, pozwoliłam tylko się załatwić- krzyczy. Wypchaj się!!! Rany, czy ja to naprawdę powiedziałam? Trudno, urodzę do ubikacji, czuję że mój spanikowany, zbolały tyłek przywarł do muszli klozetowej i zadna siła go teraz nie oderwie. W końcu jakimś cudem przez piekło bólu przebija się rozsądek i myśl o dziecku, posłusznie wracam na porodówkę. Znów leżę na fotelu, ktoś odgarnia mi włosy, ktoś sciska mnie za rękę, ktoś wyciera pot.. Każą przeć, ale ja już nie mam siły...zamykam oczy, zasypiam, czy może odpływam... Położna nakazuje jeszcze tylko wypchnięcie główki, która jest już ponoć bardzo nisko. Jednak akcja porodowa się już cofa, skurcze tracą na sile, czuje że za chwile chyba zacznę lewitować. I wtedy doktorowa (skąd ona się tu wzieła?) zagląda mi głęboko w oczy i krzyczy: przyj kobieto bo udusisz własne dziecko! Strach mnie na nowo mobilizuje, znów napinam ciało i drę się jak opętana pchając z całych sił. Czuję jak córeczka wyślizguje się wreszcie ze mnie, a potem..natychmiastowa ulga. Jest 15:55, witaj na świecie perełko. Po urodzeniu łożyska położne dyskretnie zostawiają naszą trójkę samą. Zaznaczę jeszcze że po wszystkim mam je ochotę wycałować i mówię im że są aniołami na tej ziemi Tego co czuję nie da się opisać, więc nawet nie będę próbowała. Płaczemy razem z mężem, moje łzy kapią na główkę naszego skarbeńka. Podczas ciąży uzgodniliśmy że mąż nadaje imię ew dziewczynce, a ja chłopczykowi, od usg kiedy to poznaliśmy płeć miała byc Daria. Teraz niespodziewanie dumny tatuś zmienia zdanie. Spójrz tylko na nią, to urodzona Viktoria - mówi. Po trudach porodu wszyscy czujemy się zwycięzcami...
                    Drugi poród (2011r) - na świat przychodzi upragniony synek. Teraz wszystko jest inaczej Wody odchodzą o 2:50 w nocy. Boję się, ale też cieszę że to już. Nie panikuję, tym razem wiem dobrze co mnie czeka. Jestem zdeterminowana robić wszystko by poród trwał jak najkrócej. Ból też już nie będzie szokiem dla organizmu, teraz już dokładnie wiem z czym muszę się zmierzyć. Tym razem skurcze pojawiają się niemal od razu, stoję pod prysznicem i układam sobie wszystko w głowie. Męża budzę dopiero po 5, kiedy juz mam bardzo silne skurcze, zagryzam zęby i trzymam się stołu. W pokoju obok śpi moja 3 letnia córeczka, dla niej muszę być dzielna. Mąż dzwoni po rodziców. W między czasie przeprowadziliśmy się i teraz mieszkamy obok siebie, dlatego zjawiają się bardzo szybko. Tym razem chcę rodzić tylko z mamą, przyszły tatuś zostanie z Vikusią. Pierwszy poród mocno przeżył, w końcówce położne kazały mu opuścić porodówkę bo ponoć tak fatalnie wyglądał, bano się aby nie było dylematu kogo ew najpierw ratować, mnie czy jego hahaha, na korytarzu przynajmniej odzyskał naturalny kolor twarzy. O 6 rano jesteśmy z mamą w szpitalu, mam 4cm rozwarcia, położna mówi że to jeszcze potrwa, ale może wyrobimy się do południa. Znów ktg, potem spacerujemy z mamą po korytarzu. Jestem całkowicie skoncentrowana na zadaniu które mam do wykonania, prawie się nie odzywam. Kiedy ból staje się nie do wytrzymania idę pod prysznic, tym razem nie pozwolę przejąć nad sobą kontroli. Wmawiam sobie że woda mi pomaga, a może to wcale nie sugestia? Nie krzyczę tylko stękam, uparcie koncentrując się na oddychaniu. Czuję że wbrew słowom położnej akcja szybko się rozkręca. O ósmej pielęgniarka woła mnie na obchód, podczas pierwszego porodu pewnie pokazałabym jej język, teraz jestem grzeczna i miła. Jednak obchód olewam... Jest 8:30 kiedy mówię mamie że sama wyczuwam już główkę. Mama jest w szoku. Idziemy szybko na porodówkę. Tam w szoku jest położna, ale szybko poszło- mówi, badając mnie na skurczu i stwierdzając 9-10cm rozwarcia. Możemy rodzić. Akcja jest już w takim stadium że położna boi się ode mnie nawet na chwileczkę odejść, dzwoni z komórki po doktorkę, która siedzi w pokoju dwie sale dalej. A potem na drugim skurczu, o 8:50 na świat przychodzi piękny i zdrowy Dominiś. Znów doświadczam magicznego uczucia pełni szczęścia. Mój syneczek tuli się do serca instynktownie szukając cyca, a ja tak jak wcześniej jego siostrze, robię mu swoisty chrzest matczynymi łzami... Łzami wzruszenia, jedności, dumy (z siebie i z niego), euforii... Wsiąkają w jego skórę niczym magiczna pieczęć nierozerwalnej, jedynej w swym rodzaju więzi, odwieczne świadectwo istoty rodzicielskiej miłości.


                    Skomentuj


                      #40
                      Odp: Konkurs "Mój poród"

                      Poród naturalny jest czymś pięknym - zapewne.
                      Nie wiem w istocie czym jest naturalny poród, bo go nie przeżyłam i może dla mam doświadczonych - moje opowiadanie niekoniecznie będzie wiarygodne, ale opiszę swoje przeżycia i to co najbardziej utkwiło mi pamięci.
                      Na dwa tygodnie przed planowanym terminem (tak pod koniec 8. m-ca syn ułożony był prawidłowo -główką w dół) dowiedziałam się, że maluch się odwrócił i będę miała cesarkę. Ogarnęła mnie rozpacz, bo cesarskie cięcie to przecież nie poród - to tylko zabieg umożliwiający rozwiązanie ciąży. Przez cały okres ciąży miałam nieziemskie problemy z 'grzybkiem' (leczony na wszelkie możliwe sposoby). Bóle przepowiadające miałam na około tydzień przed cesarką. Wcześniej wspomniany grzybek, był powodem wizyty w szpitalu w sobotę późnym wieczorem, ponieważ (gdy kichnęłam) wydawało mi się że czop się 'zluzował' i się zaczęło. Panie, które przyjmowały mnie w szpitalu ową przypadłość wręcz podziwiały z racji jej rozległości i zgromadzonej ilości. Oczywiście przebadana w z dłuż i w szerz. Tak jak napisałam – wydawało mi się, ale za blisko terminu to było, by zlekceważyć – tym bardziej, że jeśli ma być cesarka – nie można dopuścić do akcji porodowej jako takiej (tyle co mi wiadomo). Przyjęto mnie do szpitala i podłączono KTG – synuś jakoś nie przepadał za czymkolwiek na ‘sobie’ więc ‘uciekł’ – trzeba było powtórzyć. W niedzielę rano oczywiście KTG, następnie przebadał mnie lekarz i powiedział, że wszystko jest ok – że mnie nie wypisze bo wieczorem i tak wrócę. Skórcze przepowiadające też były (miewałam je raczej z rana). Dzień i noc minęły spokojnie. W poniedziałek rano – KTG, obchód i lekkie zamieszanie – nie zdążyłam nawet zjeść śniadania. W pewnym momencie na salę ‘wpadła’ pielęgniarka i zapytała czy jadłam już – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. ‘ To dobrze, bo o 12. Będzie pani miała cesarkę’ – najgorsze 3 godziny w moim życiu. Tak nie zdarzyło mi się nigdy panikować . Było to dla mnie ogromnym zaskoczeniem – bo tego ranka jakoś nie specjalnie czułam skurcze. Oczywiście papiery, rozmowa o znieczuleniu podpajęczynówkowym, bla, bla ,bla. I wszechogarniający stres. Gdy byłam wieziona na salę operacyjną – trzęsłam się i zastanawiałam co będzie. Znieczulenie, kroplówka i opis jakie powinnam mieć ‘doznania’ po znieczuleniu. To akurat było już troszkę luźniejsze. Pan doktor powiedział, że poczuję ciepło w nogach i że mam spróbować je podnieść. Próbowałam, powiedzieli że jakoś mi nie idzie (chyba też sposób na rozładowanie mnie). Delikatne odczucie na dole brzucha, gdy mnie rozcinali. Zaczęło się. Cały czas ze mną rozmawiali a w międzyczasie ‘wyszarpnęli’ malucha ze mnie (łóżko się ciut poruszało – więc tak to określam). Syna zabrali do odśluzowania – zakwilił dwa razy. 10 w skali Apgar. Zawiniątko podsunęli pod nos – bo ręce miałam unieruchomione, a na wysokości klatki piersiowej parawanik.
                      Moje myśli – kurcze jak pies, nosem dotyka swojego potomstwa i że jest brzydki troszku (ale jak można wyglądać po urodzeniu się)- bezsensu. To było lekko porażające doświadczenie dla mnie. Małego zabrali na badania a mnie w tym czasie zszywali. Gdy już mnie przewieźli na salę poporodową, przywieźli Bruno na pierwsze karmienie. Dało radę- wiedział jak ssać w końcu to facet. Był spokojny ogólnie. Wszystko w tym czasie było mi obce i obojętne. Jednakże miałam cel - wiedziałam, że muszę się ruszać i jak najszybciej dojść do siebie. Oczywiście dopiero następnego dnia można było mi wstać – panie mi pomogły i tak zaczęłam ‘łazikować’. Później krzyczały, że powinnam więcej leżeć i odpoczywać. Pierwsze dni po porodzie i po powrocie do domu, były dość wredne, brak doświadczenia, wszyscy Ci mówią co masz robić, jak masz to robić, że nie wolno chodzić –ogólnie nic nie wolno i syn uwieszony u piersi przez cały dzień (w myśl karmienia na żądanie), nawet do toalety nie mogłam wyjść w dzień. Wieczory i noce były spokojne (w końcu najadał się w dzień), co nie zmieniało faktu, że na dłużej niż 10 minut, nie mogłam odejść od syna. Ekspresowe mycie – ta akurat nauka przydała się w późniejszym czasie. Pierwsze uczucia macierzyńskie pojawiły się w momencie – jak mój kot spojrzał na mojego syna jak na przekąskę. Przeraziło mnie to. Wtedy dopiero dowiedziałam się czym jest bezgraniczna miłość matki do dziecka, która wzrasta każdego dnia i jest czymś tak niesamowitym, pięknym i szczerym – mimo tego że dziecko jak to dziecko potrafi zdenerwować czasami.
                      Od porodu minie rok we wtorek (02.08.), a gdy opisywałam swoje przeżycia – wszystko jakby wróciło, jakby to było zaledwie wczoraj a nie prawie rok temu. Poniekąd chciałabym przeżyć to jeszcze raz, bo nie miałam większych przypadłości po porodowych, jednak nie wolno mi było wrócić za szybko do pewnych aktywności fizycznych jak siatkówka czy rower (bo musi się wygoić –to słyszałam). Poród naturalny zapewne daje dużo więcej niż cesarka – może z tego też wynikał mój spóźniony refleks dot. miłości macierzyńskiej. I mimo że się go boję, chciałabym go doświadczyć. Do cesrki jak i naturalnego porodu trzeba się przygotować psychicznie, zebrać jak najwięcej informacji i pamiętać że jakie by nie były -kobiety rodzą od zarania dziejów i mają następne dzieci, ból odchodzi szybko w nieamięć (takie jest moje zdanie).
                      Syn rośnie, zdrowy – niebawem będziemy świętować roczek, i tak jak był spokojny na początku swego życia, tak teraz ma 'ogień w tyłku' (jak mawia pewna mama).
                      Pozdrawiam wszytkie Mamy i ich pociechy.

                      Skomentuj

                      •    
                           

                        #41
                        Odp: Konkurs "Mój poród"

                        Nasz wspólny poród

                        Taki był plan – nacieszyć się sobą w małżeństwie ok. 2 lata, a potem dopiero myśleć o dziecku. Tak też się stało. 3 maja 2009, czyli prawie 2 lata po naszym ślubie zrobiłam test – „Jak byk 2 kreski” – powiedziałam i od razu poczułam mdłości. Byłam w ciąży. Mąż cieszył się jak opętany (zdjęcie z pierwszego usg wysyłał do kogo tylko się dało). Ja byłam bardziej zaskoczona i oszołomiona faktem, że stało się to tak szybko, bez żadnych problemów. Nie myślałam o porodzie, o bólu, o nerwach, które będą nam w tym dniu towarzyszyć, ale o tym, by „po drodze”, tzn., w czasie tych 9 miesięcy, nic złego nie stało się naszemu dziecku. Zapisałam się do szkoły rodzenia, odstawiłam kawę, w 8 miesiącu zrezygnowałam z pracy i poszłam na zwolnienie.
                        Trzy tygodnie przed terminem lekarz, badając mnie „ręcznie” stwierdził, że dziecko jeszcze się nie przekręciło główką do dołu i raczej już tego nie zrobi. Zmartwiłam się, bo bardzo chciałam urodzić siłami natury, a przynajmniej spróbować (mąż lekko się zdziwił moją postawą, bo po co miałabym się tak męczyć? Ach, ci mężczyźni!) Kiedy lekarz zobaczył moje niezadowolenie, postanowił zrobić mi jeszcze dodatkowo usg. O dziwo, okazało się, że Łucja jest jednak prawidłowo ułożona i cesarki nie będzie. Uff! Po tej wiadomości wstąpiły we mnie nowe siły i wręcz nie mogłam się już doczekać rozwiązania. Wręcz odwrotnie czuł się mój mąż. Był coraz bardziej zdenerwowany. Częściowo z racji tego, że miał mi towarzyszyć przy porodzie. Nasłuchał się o omdleniach tatusiów na salach porodowych i zaczął mieć wątpliwości, czy w ogóle powinien brać w tym udział..
                        Szczęśliwie dotrwaliśmy do dnia, w którym rzekomo miała przyjść na świat Łucja (termin miałam na 6 stycznia 2010) i...nic. Cisza, żadnych objawów, wszystko pozamykane na 4 spusty. Żartowaliśmy z mężem, że to pewnie przez te gigantyczne mrozy (a bywało w tym czasie i 20 stopni mrozu) nasza córcia nie chce wyjść, bo i po co skoro w brzuszku u mamy jest ciepło i przytulnie. Poza tym lekarz powiedział, że ciążę można przenosić do 14 dni.
                        Do szpitala zgłosiłam się w 12 dniu po terminie z rozwarciem na 1 cm i prawidłowym ułożeniem płodu. Nastawiłam się już, że poród będzie wywoływany. No cóż bywa i tak. Cały czas miałam jednak nadzieję, że samo się zacznie.
                        18 stycznia (w dniu przyjęcia mnie do szpitala) w zasadzie tylko sobie leżałam podpięta do ktg – wynudziłam się jak mops.
                        19 stycznia założono mi balonik, który miał pobudzić szyjkę macicy do skrócenia i wreszcie rozwarcia się i kazano mi chodzić. „-Jak to Pani nie pomoże, to jutro będzie kroplówka.” – zapowiedział lekarz. Było mi średnio-przyjemnie i średnio-wygodnie, no ale chodziłam. Chodziłam cały dzień: po korytarzu, po schodach..Co chwilę odbierałam telefon od męża z pytaniem: „I co, zaczęło się?”. A tu jak na złość nic się działo. Owszem czułam lekkie mrowienie w dole brzucha, ale nic poza tym. W dodatku po wyjęciu mi spomiędzy nóg tego „magicznego czegoś” nawet mrowienie ustało. Byłam niepocieszona.
                        Około godziny 23:00 pielęgniarka poprosiła mnie do zabiegowego, w celu przygotowania mnie do jutrzejszego „wielkiego dnia”, czyli: golenie, lewatywa i wenflon. To ostatnie mnie przeraziło. Przyznam się, że pół ciąży myślałam o tej plastikowej rurce umieszczonej w mojej żyle, a nie o bólach porodowych. Gdy powiedziałam o tym pielęgniarce, ta o mało nie pękła ze śmiechu i przyznała mi, że jestem bardzo oryginalna w tym moim „baniu się”. Oczywiście okazało się, że strach ma wielkie oczy.
                        20 stycznia, godzina 6:00 rano. Zaczęło się! Samo z siebie się zaczęło! Nagle pojawiły się regularne skurcze i na pewno nie było to mrowienie. Zadzwoniłam do męża: „- Coś się dzieje. Mam skurcze co 8 – 10 minut. Nie musisz przyjeżdżać od razu, bo to pewnie jeszcze trochę potrwa..” Na szczęście mnie nie posłuchał i przyjechał. I dobrze, bo poród ruszył z kopyta. Skurcze były coraz częstsze, ból coraz silniejszy. „ Na tym etapie na złagodzenie bólu mogę Pani zaproponować ciepły prysznic” – powiedziała położna. „Na dożylne znieczulenie przyjdzie jeszcze czas”. Tylko, że ja wcale nie liczyłam na znieczulenie. Położna na szkole rodzenia temat znieczulenia przedstawiła nam w taki sposób, że dla mnie stało się to złem koniecznym. Dlatego postanowiłam sobie, że będę twarda. Najważniejsze dla mnie było to, że mój mąż jest przy mnie i dzielnie mi asystuje. Można powiedzieć, że był takim moim sekundantem w tym pojedynku z bólem, który, co tu dużo mówić, z każdym centymetrem stawał się coraz silniejszy. Kiedy nie miałam już siły spacerować ani stać pod prysznicem, wróciliśmy na naszą salę (mieliśmy własną, co za komfort!). Mnie podpięto pod ktg, a męża usadowiono na fotelu obok. „- Licz głośno, ile trwa skurcz.”- przykazałam. Siedział tak bidulek z zegarkiem w ręku pół porodu. Najważniejsze, że to liczenie mi pomagało. Walczyłam z bólem matematycznie: przez pierwsze 10 sekund wiedziałam, że skurcz będzie narastać, potem tylko 10 sekund ostrego bólu.. i „jesteśmy w domu”.
                        „- Już nie mam siły! – nagle powiedział mój mąż. „– Ty nie masz siły?! To ja nie mam już siły, a jesteśmy dopiero w połowie.” – odpowiedziałam mu. „– Ale ja jestem głodny! Idę do bufetu po coś do jedzenia.” Poszedł. Wrócił z cudownie kolorową sałatką i chrupiącą bułeczką. Myślałam, że zaraz zeskoczę z łóżka i rzucę się na to jedzenie. Też byłam potwornie głodna. Tym czasem przyszedł lekarz, ocenił rozwarcie, stwierdził, że tak pięknie idzie, że porodu nie trzeba niczym wspomagać. W nagrodę położna zaaplikowała mi dolargan, czyli standardowe znieczulenie. I dobrze. Spożywający śniadanie mąż nie mógł skupić się na liczeniu, a ból stawał się naprawdę silny. Znieczulenie podziałało błyskawicznie. Czułam się, jakbym kręciła się na karuzeli, do tego doszły omamy – miałam wrażenie, że tłumaczę coś usilnie mężowi, a ponoć nie odezwałam się ani słowem. „Jazda na maxa bez trzymanki”, jak to się mówi kolokwialnie.
                        Takim sposobem dotrwaliśmy do zasadniczej części porodu (już w asyście dwóch położnych), a mianowicie do 10cm i parcia. Była godzina 14:00. Mąż oczywiście trzymał mnie za rękę, oddychał i parł razem ze mną. Męczyliśmy się tak dobrą godzinę. Niestety nie było żadnego postępu w porodzie, położne zaczęły nerwowo spoglądać na zegarek. Powodem tej stagnacji było nieprawidłowe ułożenie dziecka. Łucja zaczęła wychodzić twarzyczką do góry, a nie do dołu i po prostu się zaklinowała. Ja też już powoli traciłam siły. „Żeby tylko nie zrobili mi cesarki” – myślałam. „-Niech w końcu zrobią jej cesarkę” – myślał mój mąż. Poproszono lekarza. Kazał pobrać krew z główki naszej Malutkiej do oceny zawartości tlenu. Na szczęście wszystko było ok. Gdy po kolejnej próbie nie było żadnego postępu, lekarz zadecydował: KLESZCZE. Zabrzmiało groźnie. Wyglądało też strasznie. Tzn, wiem to z późniejszej relacji męża, bo ja nic nie widziałam. Przyznał mi się, że przeraził się, kiedy zobaczył jak metalowe kleszcze obejmują malutką główkę naszego dziecka, jak lekarz zapiera się nogami o łóżko tak, jakby zamierzał wyrwać drzewo z korzeniami, a nie pomóc przejść przez kanał rodny dziecku. Na szczęście mąż zachował zimną krew. Dzięki jego opanowaniu, ja też czułam się spokojna. „-Droga Pani, kolejny skurcz i przemy z całych sił.” – wydał komendę lekarz. „– Raz, dwa, trzy.. i mamy główkę!. Jeszcze tylko raz, mamo i będziesz miała swoje dzieciątko!” I tak też się stało. Z kolejnym skurczem poczułam delikatne szarpnięcie (to było nacięcie) i Łucja wyskoczyła wprost na ręce lekarza.
                        Była dokładnie godzina 15:48. Po, dosłownie paru sekundach, które dla mnie stały się wiecznością, usłyszałam płacz naszego dziecka. Oboje z mężem odetchnęliśmy z ulgą. „– Gratulacje, macie Państwo zdrową córeczkę.” Pamiętam, że pierwsze moje słowa, które wypowiedziałam, kiedy położono mi Łucję na brzuchu to: „-Jaka ona duża i ciężka!”.
                        Czas stanął w miejscu, popatrzyłam na męża i zobaczyłam ogromną dumę w jego oczach. Myślałam, że będziemy płakać ze szczęścia, ale chyba zmęczenie wzięło górę nad wzruszeniem. Ta chwila była niewyobrażalnie cudowna – pierwsze przywitanie, pierwszy dotyk, pierwsze ukojenie kwilącego dziecka. Naszego dziecka. Naszego cudu...
                        „-Teraz Tatuś robi zdjęcia córci, a Mamusia rodzi łożysko.” – przerwał nam brutalnie lekarz. Po krótkiej sesji zdjęciowej Malutka powędrowała na salę noworodków umyć się i przebadać. W czasie, gdy lekarz zakładał mi szwy, mój mąż, już zupełnie na luzie, rozsiadł się w fotelu i zaczął obdzwaniać rodzinę. Oczywiście gratulacjom nie było końca...
                        W ten oto sposób urodziliśmy z mężem naszą Łucję. Piszę o tym w liczbie mnogiej, bo oboje naprawdę się napracowaliśmy przy porodzie – ja fizycznie, a mój mąż psychicznie. Kto wie, czy dla niego nie był to większy wysiłek niż dla mnie? Przecież dla nas kobiet poród to coś najnormalniejszego w świecie, dla mężczyzn – niekoniecznie. Tamtego dnia mój mąż był moim bohaterem. Trzeba naprawdę mieć odwagę, aby zmierzyć się z widokiem bólu i cierpienia ukochanej osoby. Dlatego mężu dziękuję Ci za to, że byłeś ze mną przy porodzie, za Twój spokój i opanowanie. Wziąłeś na siebie mój strach przed bólem fizycznym i lęk o życie i zdrowie naszego dziecka… Dziękuję!

                        Skomentuj


                          #42
                          Odp: Konkurs "Mój poród"

                          Nasz pierwszy poród
                          Dziennik mamy dla córeczki


                          9 października


                          Termin porodu. Minął jak każdy poprzedni.



                          10-15 października

                          Jestem w domu. Nic się nie dzieje. Czekamy. Brzuszek duży bardzo i ciężki. Wiedziałam, że Julia będzie duża. Podczas ciąży przytyłam w sumie prawie 30 kg. Fakt, miałam ogromną ochotę przez ciążę na słodkie i wiem teraz, że jadłam go za dużo, ach te zachcianki ciążowe…



                          16 października

                          Przyjęli nas do szpitala. Na patologię ciąży. Misiek pojechał do domu, a ja z pełną głową obaw i sercem ufnym Bogu zostałam. To ma być nasz pierwszy poród. Pierwszy rodzinny poród. Podali pierwszą dawkę środka przyspieszającego poród w zastrzyku. I nic.



                          17 października

                          Druga dawka. Ja nic nie czuję. Leżę na łóżku szpitalnym. Obok inne dziewczyny oczekujące potomstwa. Jedna zaczęła rodzić obok mnie. Leżała trzy godziny z silnymi skurczami, a na salach porodowych nie było miejsca…

                          18 października

                          Dzień rozpoczął się w szpitalu jak dwa poprzednie. Trzecia dawka. Śniadanie: chleb, kosteczka masełka i łyżka dżemu. Herbata.



                          09.00
                          Przyszła położna (znałam ją z wizyt lekarskich, pomagała mojej ginekolog) i powiedziała, że jeśli chcę dziś urodzić, to żebym spakowała swoje rzeczy i poszła z nią na porodówkę. Zadzwoniłam do Misiaczka. W czasie, kiedy Misiek jechał już do mnie, spakowałam się. Położna mówiła, że nie ma na co czekać, bo już jest po terminie i dla dziecka nie jest to dobre. Więc ja, chcąc już mieć przy sobie na rękach nasze dzieciątko, powiedziałam jej, że będę za 15 minut na sali porodowej. Poszłam. Dała mi białą koszulę. Przebrałam się. Potem standardowe przygotowania do porodu. Przyjechał Misiaczek. Nie wyobrażam sobie, aby go tam nie było. Poszliśmy do pokoju, gdzie założyli mi wenflon na lewą dłoń. Podała oksytocynę na wywołanie skurczów.



                          11.00
                          Przeszliśmy do sali, gdzie miałaś się rodzić Juleńka. Obok była łazienka z trójkątną wanną z hydromasażem. Pani D. poprosiła, abym ciągle chodziła i nie siadała.



                          12.00
                          Misiaczek zgłodniał. Zjadł kanapkę i napił się soku. Ja nie mogłam nic jeść, pić tylko wodę. Przed porodem nie wolno. Ale i tak miałam siłę. Nie miałam głowy do myślenia o jedzeniu i piciu.

                          13.00
                          Bóle coraz silniejsze. Miałam chyba 4 razy robione w tym czasie KTG – sprawdzali, czy prawidłowo bije Ci serduszko. Silniejsze skurcze. Pani D. kazała mi wejść do wanny z ciepłą wodą, załączyła hydromasaż. W wodzie bóle wydawały się słabsze. W wannie byłam 1,5 godziny, a Misiaczek stał obok i pomagał mi, patrzył, czy coś się nie dzieje, czy mi się nie robi słabo. A ja czułam się coraz słabsza ze względu na bardzo silne już bóle.

                          14.30
                          Odeszły mi wody płodowe. Niestety, były zielone a nie bezbarwne. Były zanieczyszczone Twoją pierwszą kupką, którą powinnaś zrobić dopiero po
                          urodzeniu. Oznacza to, że za długo byłaś w brzuszku. Przestraszyliśmy się, żeby nic Ci się nie stało. Pani D. prosiła, żebym wyszła z wanny, z powrotem się ubrała i chodziła dalej po pokoju.



                          14.45
                          Już jestem taka słaba z bólu, że Misiaczek musi mi pomagać chodzić. Cały czas mam podpiętą kroplówkę z oksytocyną. Dowiedzieliśmy się wcześniej, że w tym szpitalu nie dają z założenia znieczuleń. Więc nie było.



                          15.00
                          Nie miałam już w ogóle siły. Siadłam na kanapie i tam około godziny miałam straszne bóle. Nie wiedziałam już, czy mdleję i czy dam radę. Główka Julci rozpychała mi już kości na boki - tak to czułam i czułam też, że jest bardzo nisko. Skurcze były co 30 sekund. Myślałam, że to wieczność i że się to nigdy nie skończy. Misiaczek cały czas stał przy mnie, czasem siedział i
                          zwilżał mi usta wodą. Trzymał moje czoło, gdy był skurcz. Przez mgłę pamiętam momenty silnych skurczy, bo zamykałam wtedy oczy, ale nawet zapłakał raz. Bardzo to przeżywaliśmy razem.



                          15.55
                          Zaczęły się skurcze parte. Ja już stałam oparta o łóżko porodowe. Misiaczek zawołał położną (przychodziła na salę tylko raz na jakiś czas, a tak to byliśmy tam sami). Zabroniła jeszcze przeć, ale się nie dało, bo skurcze były tak silne i tak wypychały główkę Julii, że miałam wrażenie, iż zaraz urodzę na stojąco, a poród odbierze Misiek. Stał za mną i trzymał mnie, żebym się nie przewróciła. Myślałam, że zemdleję z osłabienia i wysiłku. Znów byliśmy sami na sali. Ale ja już naprawdę rodziłam Julię, więc Misiek krzyknął po położną i przybiegła. Pomogli mi wczołgać się na łóżko. Czułam jakby mi sparaliżowało nogi, więc wejście na łóżko było strasznie męczące i ciężkie. Ale silny Misiaczek mnie po prostu tam prawie przeniósł.



                          16.05
                          Jeszcze dwa skurcze parte i urodziła się Julia. Samo urodzenie dziecka nie było trudne. Byłam szczęśliwa. W tym momencie moje uczucia i emocje się zmieniły. To niesamowite. Kiedy Cię Juleczko, wyciągnęli i położyli na stoliku, nie ruszałaś się. Sami szybko odcięli pępowinę. Widziałam miny lekarzy. Osłabiona i zmęczona powiedziałam tylko w myślach: Panie Jezu ratuj ją!!! Lekarze wzięli Cię do pokoiku obok. Zaczęli odsysanie wody z płuc, bo nie mogłaś złapać oddechu. Już tylko leżąc na fotelu w pokoju obok, mogłam czekać na Twój pierwszy krzyk, na jakikolwiek znak oddechu. Czekałam i wydawało mi się że lecą minuty. Na szczęście były to sekundy, może ponad minuta. Usłyszałam jakieś chlupnięcie i znów odsysanie. Za chwilę dopiero płacz. Wreszcie! Ale czy to nie za długo było? Przyszedł do mnie chirurg i powiedział że już oddychasz. Chwała Panu! To była chwila… Ale nie przynieśli mi Ciebie, żeby położyć na brzuszku i nakarmić. Zabrali Cię na prześwietlenie płuc i mózgu. Zapisali Ci niedotlenienie. Ale na prześwietleniu nie było widać żadnych zmian. Aż się dziwili. Jezus Cię uratował… Lekarze potem zabrali cię do pokoiku z innymi dziećmi, które były w inkubatorach na intensywnej terapii. Rodzina, znajomi i przyjaciele modlili się od południa za Ciebie.


                          Po 10 minutach od porodu zobaczyłam, że w pokoju obok lekarze posadzili Misiaczka na fotelu, bo zrobiło mu się słabo, gdy widział Cię reanimowaną. Tak bardzo to przeżywał.

                          Miałaś 57cm, 4010g. Daliśmy Ci imię Julia Urszula.

                          Ponieważ miałam duży krwotok po porodzie, nie mogłam jeszcze przez dwa dni wstać z łóżka. Więc zobaczyłam Cię dopiero po dwóch dniach… Tak tęskniłam…

                          Ale potem mi Ciebie przywieźli. Byłam niesamowicie szczęśliwa, kiedy Cię ujrzałam i mogłam przytulić, nakarmić. Żyjesz i jesteś zdrowa. Nie wyobrażam sobie tego wszystkiego bez Twojego Tatusia!

                          Twój tatuś napisał dla Ciebie wiersz w dzień, kiedy była msza święta w intencji Twojego zdrowia, gdy miałaś dwa dni. Przeczytaj…

                          Narodziła się maleńka miłość
                          Dana nam z nieba od Boga
                          Nasze serca napełniła radość
                          I o jej zdrowie trwoga



                          Stałaś się błogosławieństwem
                          Dla nas wszystkich nutą rozmyślania
                          Nad życiem, śmiercią i człowieczeństwem
                          Sensem i kruchością pielgrzymowania


                          Rzuciłaś na kolana wszystkie figury
                          Te z wosku i te ze złota
                          By oczy zwróciły do góry
                          Bo przed zwycięstwem zawsze jest Golgota



                          Przed Tobą droga do Pana
                          W którą wyruszysz powoli
                          Ale nie jesteś na niej sama
                          Samotność zawsze boli



                          Przed Tobą droga do Pana
                          Wielka przygoda czeka Ciebie
                          Życie – podróż nieopisana
                          Więc idź odważnie przed siebie



                          Z miłości powstałaś
                          By miłością się stawać
                          I spotykając kogo na drodze
                          Nigdy takim samym nie pozostawać


                          Kochający na zawsze
                          Twój Tatuś


                          Tak wyglądały nasze pierwsze doświadczenia z rodzicielstwem.

                          Skomentuj


                            #43
                            Odp: Konkurs "Mój poród"

                            „Dzień przed moim porodem
                            postanowiliśmy z moim
                            chłopakiem Marcinem pojechać
                            do naszego nowego mieszkania
                            dokończyć remont.
                            Ponieważ miałam tylko cztery
                            dni do wyznaczonego terminu
                            porodu, Marcin próbował
                            mi to wyperswadować, ale
                            się uparłam. Gdy kładł kafelki
                            na podłodze w kuchni, starałam
                            się pomagać. Przynosiłam mu
                            po dwie płytki, choć marsz
                            w tę i z powrotem także
                            dawał mi się we znaki. Jeszcze
                            nie mieszkaliśmy razem, więc
                            pod koniec dnia wróciliśmy
                            każde do siebie, a wieczorem
                            Marcin wysłał mi SMS-a: „Mam
                            nadzieję, że nie urodzisz dziś
                            w nocy, bo jestem strasznie
                            zmęczony i nie mam siły,by z tobą pojechać do szpitala”.
                            Jednak los chciał inaczej
                            – po godzinie 24.00 dostałam
                            skurczów. Były co 5-10 minut.
                            Wiec postanowiłam że pojadę do szpitala,jak już dotarłam to zadzwoniłam do chłopaka że już rodzę,bardzo chciałam żeby był razem ze mną w takiej chwili,lecz panie położne się nie zgodziły ponieważ nie mieliśmy porodu rodzinnego.
                            Po godzinie 1.00 zaczęły mi się bóle parte czułam jak by ktoś mnie rozrywał od wewnacz,wydawało mi się że to już ze cztery godziny tak sie męczę.Lecz po godzinie 2.00 zobaczyłam swoją najpiękniejszą córeczkę Oliwie i zapomniałam o jakich kolwiek bólach wszystko nagle mineło jak poczółam ciepło swojego dziecka na swoim ciele jest to najpiękniejsze uczucie jakie może być dla kobiety

                            Skomentuj


                              #44
                              Odp: Konkurs "Mój poród"

                              Dla każdej kobiety ciąża i poród to coś zupełnie innego, jedynie CEL jest ten sam-wydać na świat zdrowego potomka!
                              Osobiście obie moje ciąże jak i oba porody wspominam nad zwyczaj dobrze, były to dla mnie okresy, które z chęcią powtórzyłabym jeszcze jeden raz...
                              Pierwszego porodu bałam się panicznie, mój strach widoczny był głównie w nocy, kiedy to albo męczyły mnie koszmary, albo zwyczajnie przerażona nie mogłam spać. Postanowiłam to zakończyć, udało mi się zapewnić sobie znieczulenie zewnątrzoponowe w razie takiej konieczności...
                              Od tego dnia nie przerażało mnie już nic, z ogromną niecierpliwością czekałam na TEN magiczny dzień...
                              Kocham opowiadać o moich porodach, zwłaszcza o tym pierwszym, który był wyjątkowy, niczym z bajki...
                              Chwilę po 6 rano obudził mnie dziwny ból, wzięłam do ręki zegarek i patrzyłam na mijające minuty myśląc, że może to już TO.
                              Już po pół godzinie miałam częste skurcze, które wcale nie bolały tak jak o tym słyszałam... Pojechaliśmy do szpitala oddalonego o przeszło 30km. Weszliśmy na salę porodową i nagle okazało się, że mąż musi mieć ze sobą ubranie na zmianę, to była niedziela, więc brak możliwości zakupu ubrań Mąż postanowił wrócić do domu po rzeczy, położna powiedziała: "Niech się Pan nie spieszy, przykro nam, ale nie zdąży Pan", byłam w szoku, bo to oznaczało, że poród przebiega błyskawicznie... I tak też było, skurcze przybrały na sile i były co raz częstsze, jednak były zupełnie znośne co spowodowało, że nawet nie pomyślałam o znieczuleniu, które miałam zapewnione, nie potrzebowałam go! Bardzo szybko przyszła chwila, kiedy to miałam wydać na świat naszego pierwszego SYNA, nasz CUD... Niestety położne powtarzały mi, że nie potrafię przeć, maleństwo nie chciało wyjść, dopiero później wiedziałam, że nasz SYN czekał...
                              Na salę wbiegł mój mąż, przebrany, pocałował mnie w czoło, pogłaskał po głowie, przytulił i złapał za rękę, wtedy wystarczył jeden party skurcz bym urodziła naszego synka, ON czekał na tatusia... Po niespełna czterech godzinach od pierwszego skurczu przyszedł na świat nasz SYN, położna krzyknęła do koleżanki z sali obok "TATO ZDĄŻYŁ"- nie tylko my to przeżywaliśmy. Mąż mógł ze łzami w oczach przeciąć pępowinę, nie dało się inaczej musieliśmy płakać, płakać ze szczęścia...

                              Skomentuj


                                #45
                                Odp: Konkurs "Mój poród"

                                Moja ciąża przebiegała dość dobrze ale zaczęła się od zapalenia pęchęrza w 10 tyg.wylądowałąm w szpitalu,ponieważ moja lekarka stwierdziła że moja macica się NIE prostuje i mogę stracić dziecko.byłam tam 2 dni ale musiałam brać leki a potem było w porządku.termin miałam na 9.04.2009(wielki czwartek),w ten dzień byłam na zakupach świątecznych i ostatnich zakupach najpotrzebniejszych dla maleństwa,czułam się dość dobrze.następnego dnia ok 4 rano obudził mnie ból i nie wiedziałam co się dzieje,po jakimś czasie ból sie nasilał do tego stopnia że nie mogłam leżeć,ani siedzieć.o 6 obudził się mąż,popatrzył na mnie i zapytał się co się dzieje?powiedziałam mu że chyba rodzę.zebraliśmy się i pojechaliśmy do szpitala.o 8 już byłam na porodówce,starałam się być spokojna,oddychać i słuchać pielęgniarek.najgorszym momentem dla mnie było tak jak miałam skurcze a byłam podłączona do ktg i nie mogłam się ruszyć,po odejściu wód płodowych już poszłam na łóżko porodowe,nacięto mi krocze i po kilku minutach urodziłam swojego synusia.gdyby nie życzliwe położne nie wiem jak bym dała radę,pocieszały mnie i trzymały na duchu.po porodzie odczułam wielką ulgę a gdy przytuliłam swoje maleństwo łzy stanęły mi w oczach,byłam dumna i szczęśliwa że nareszcie mam swojego szkraba.to najpiękniejsza chwila,już wtedy postanowiłam że mój syn nie zostanie jedynakiem

                                Skomentuj

                                       
                                Working...
                                X