Odp: Konkurs "Nie idź w zaparte, poczuj się lekko"
Są takie rzeczy, o których się nie mówi. Które zgniata się zapachem kwiatów w wazonie. Które spycha się głęboko do środka. Zamalowuje makijażem. Są takie rzeczy, o których nie mówi się z szacunku, z bólu, z wielu różnych powodów.
Pewnie każdy z nas takie chwile przeżywa. Chowa je przed światem. Cóż..., właśnie takie emocje odczuwałam w związku z zaparciami, które utrudniały mi czas oczekiwania na małą kruszynkę. I wtedy mocno postanowiłam, by w "bajce" mojego stawania się mamą było więcej dobrego i przyjemnego, niż trudnego i męczącego... i tak zaczęłam szukać wsparcia w jedzeniu. Sięgłam z rozkoszą po małe porcyjki moreli i śliweczek, potem przerzuciłam się na świeże czereśnie, no i moje ulubione "kwasioły"... kapusta, ogóreczki...mniam!
Piłam więcej wody. Oczywiście - nie po ogórkach. Unikałam "bąbelków w wodzie" - bo nie służyły mi zupełnie. A gdy maleństwo pod serduszkiem domagało się soczku... (twierdziłam, że to właśnie Ono ma ochotę), to traktowałm się wówczas jak księżniczkę (bo kto jak kto, ale sami potraktujemy się najlepiej po królewsku) i robiłam sobie świeżo wyciskane soczki z miąższem z owoców, bo dowiedziałm się, że w nim króluje błonnik, który działa cuda w walce z zaparciami. Czasem robiłam "skok na bungee" i wypijałam sok z buraków!!!!
Gdy pamięć mnie nie opuściła z rana, to wypijałam letnią wodę z cytrynką + ociupinka miodu... bardzo dobre, polecam! A wszystkie czarne herbatki sprezentowałam siostrze, by skupić się smakowo na tych owocowo-owocowych.
Mój mąż, gdy przychodził z robotki, przynosił mi brzoskwinię... twierdził, że mi z nią do twarzy... nie wiem, czy miałam się na niego gniewać za ten komentarz..., w sumie to jednak bardzo lubiłam jej smak i lubię do dziś, a najważniejsze, że pomagała. Kiedyś zmiksowałam pewną sałatkę... ponoć typowo ciążową: brokuły, fasolka zielona + (O zgrozo!) kiwi i morele - naprawdę była dobra... i żadnych przykrości nie miałam, wręcz przeciwnie.
Jedynie co, to szkoda było mi rozstać się z białym ryżem, gotowaną marchewką i bananami, nie wspomnę już o czekoladzie i kakao... Ale czasami sobie pozwalałam. Ups!
Gdy byłam przy jakieś gotówce zbędnej (rzadko to bywało i bywa), zaopatrzyłam wtedy prawie wszystkie półki lodówki w jogurty priobiotyczne..., ten wyczyn pamietają wszyscy do dziś..., bo musieli mi wówczas pomóc zjeść je przed końcem daty na opakowaniu.
Tak więc myślę sobie, że jedzenie to otwarta księga możliwości - ważne, że się o tym ciut pomyśli i oczywiście: zastosuje, wtedy organizm zauważa nasze starania i dziękuje nam lepszym, wszelkim zakończeniem.
A na zakończenie, wszystkim Mamom, i nie tylko, życzę wolności od zapierających dech w piersiach nieprzyjemności. I szklanką z suszu z śliwek wznoszę maminy toast!
Są takie rzeczy, o których się nie mówi. Które zgniata się zapachem kwiatów w wazonie. Które spycha się głęboko do środka. Zamalowuje makijażem. Są takie rzeczy, o których nie mówi się z szacunku, z bólu, z wielu różnych powodów.
Pewnie każdy z nas takie chwile przeżywa. Chowa je przed światem. Cóż..., właśnie takie emocje odczuwałam w związku z zaparciami, które utrudniały mi czas oczekiwania na małą kruszynkę. I wtedy mocno postanowiłam, by w "bajce" mojego stawania się mamą było więcej dobrego i przyjemnego, niż trudnego i męczącego... i tak zaczęłam szukać wsparcia w jedzeniu. Sięgłam z rozkoszą po małe porcyjki moreli i śliweczek, potem przerzuciłam się na świeże czereśnie, no i moje ulubione "kwasioły"... kapusta, ogóreczki...mniam!
Piłam więcej wody. Oczywiście - nie po ogórkach. Unikałam "bąbelków w wodzie" - bo nie służyły mi zupełnie. A gdy maleństwo pod serduszkiem domagało się soczku... (twierdziłam, że to właśnie Ono ma ochotę), to traktowałm się wówczas jak księżniczkę (bo kto jak kto, ale sami potraktujemy się najlepiej po królewsku) i robiłam sobie świeżo wyciskane soczki z miąższem z owoców, bo dowiedziałm się, że w nim króluje błonnik, który działa cuda w walce z zaparciami. Czasem robiłam "skok na bungee" i wypijałam sok z buraków!!!!
Gdy pamięć mnie nie opuściła z rana, to wypijałam letnią wodę z cytrynką + ociupinka miodu... bardzo dobre, polecam! A wszystkie czarne herbatki sprezentowałam siostrze, by skupić się smakowo na tych owocowo-owocowych.
Mój mąż, gdy przychodził z robotki, przynosił mi brzoskwinię... twierdził, że mi z nią do twarzy... nie wiem, czy miałam się na niego gniewać za ten komentarz..., w sumie to jednak bardzo lubiłam jej smak i lubię do dziś, a najważniejsze, że pomagała. Kiedyś zmiksowałam pewną sałatkę... ponoć typowo ciążową: brokuły, fasolka zielona + (O zgrozo!) kiwi i morele - naprawdę była dobra... i żadnych przykrości nie miałam, wręcz przeciwnie.
Jedynie co, to szkoda było mi rozstać się z białym ryżem, gotowaną marchewką i bananami, nie wspomnę już o czekoladzie i kakao... Ale czasami sobie pozwalałam. Ups!
Gdy byłam przy jakieś gotówce zbędnej (rzadko to bywało i bywa), zaopatrzyłam wtedy prawie wszystkie półki lodówki w jogurty priobiotyczne..., ten wyczyn pamietają wszyscy do dziś..., bo musieli mi wówczas pomóc zjeść je przed końcem daty na opakowaniu.
Tak więc myślę sobie, że jedzenie to otwarta księga możliwości - ważne, że się o tym ciut pomyśli i oczywiście: zastosuje, wtedy organizm zauważa nasze starania i dziękuje nam lepszym, wszelkim zakończeniem.
A na zakończenie, wszystkim Mamom, i nie tylko, życzę wolności od zapierających dech w piersiach nieprzyjemności. I szklanką z suszu z śliwek wznoszę maminy toast!
Skomentuj